TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | czerwiec 28, 2016 | 9:20

ROZMOWA Z MIRKIEM PĘCZAKIEM.

TELAWIW OnLine: Rozmowę z socjologiem kultury i znawcą muzyki rockowej dr. Mirosławem Pęczakiem zrobiłem w 2009. do dziennikarskiej książki DAWKA POLIN – פולין דווקא (Właśnie Polska) opublikowanej w języku hebrajskim przez wydawnictwo największej izraelskiej gazety Jedijot Achronot. Jest to reportażowy przewodnik po Krakowie, Warszawie, Łodzi i Gdańsku – tworzący platformę do rozmów z 20 świetnymi ludźmi o tym, jak polska kultura dała radę przejść przez czasy komuny. I o paru innych drobiazgach…

Nie sądzisz, że komuniści celowo tolerowali muzykę młodzieżową w połowie lat 60., żeby odciągnąć młodych ludzi od polityki i kościoła?

Formułę wentyla bezpieczeństwa często tu praktykowano. Ale początki tzw. muzyki młodzieżowej w Polsce sięgają jeszcze 1956 r., co wcale nie było zbyt odległe czasowo od jej początków na świecie. W 1955 roku był debiut płytowy Presley‘a, a w tym samym roku polski zespół Rythm and Blues  z Bogusławem Wyrobkiem pojawił się w Gdańsku. To był pierwszy polski zespół rockandrollowy, który istniał przez parę, niezbyt długich lat, bo został rozwiązany z tego powodu, że na jego koncertach dochodziło do ekscesów chuligańskich. Wcześniej dostali zakaz występowania dla publiczności większej niż 400 osób.

Z czasem pojawił się nowy zespół Niebiesko-Czarni, ale tu już wkraczamy w erę „bigbitu”. Otóż w 1956 zapanowało rozluźnienie, spowodowane odwilżą popaździernikową. Dotyczyło to też kultury popularnej, adresowanej do młodzieży – wcześniej nie istniejącej – ale władze miały na myśli jazz, który był muzyką studentów, a nie rockandroll. Ten od początku był sekowany i uważany za „prymitywną muzykę chuliganów”, dochodziło do ekscesów w czasie koncertów, dlatego zapadła odgórna decyzja o rozwiązaniu Rythm and Bluesa.

Ale w Gdańsku był wtedy gość, który się nazywał Franciszek Walicki i był działaczem partyjnym, młodzieżowym, a jednocześnie animatorem ruchu muzycznego. On był współzałożycielem zespołu Niebiesko-Czarni – są lata sześćdziesiąte. W 1962 r. Czesław Niemen wygrywa festiwal młodych talentów, dołączając zaraz do Niebiesko-Czarnych. W tymże roku Franciszek Walicki rzuca hasło „Polska młodzież śpiewa polskie piosenki”. To się władzy podoba – to nie jest obce, to nasze… Na pierwszej płycieNiebiesko-Czarnych pojawiło się wprawdzie trochę tzw. ludowizny, ale to jeszcze nie była ta fala, która nastapiła dopiero później.

Wszystko odbywało się dwutorowo: z jednej strony rozwijała się kultura klubowa, studencka, taka wybitnie inteligencka, a z drugiej ta właśnie PRL-owska kultura masowa, której częścią były zespoły młodzieżowe, grające według standardów światowych. Wydawało się, że wszystko idzie OK. W 1967 odbył się koncert Rolling Stonesów w Warszawie, co samo w sobie było niebywałą historią. Jeszcze wcześniej był koncert Animalsów. Ale to już był schyłek tej tzw. małej stabilizacji, która – w kulturze młodzieżowej – wyrażała się brakiem ostrzejszych konfliktów z władzami.

W 1967 roku nastąpił początek kampanii antyinteligenckiej. I wtedy zaczęli się przyglądać tym „bigbitowcom”. Okazało się, że zespoły, które grały takiego bardziej porządnego rocka, jak Polanie, mają nagle trudności z koncertami. Po prostu nie pozwalają im koncertować, albo każą grać co innego. W efekcie dochodzi do rozwiązania tego zespołu. Nagle pojawił się nowy zespół No to co, który był oznaką przemian polityczno-kulturalnych; występował zawsze w strojach ludowych, grał na dożynkach i ogólnie rzecz biorąc, był bardzo mile widziany przez partię.

I cała ta fala polskiego „bigbitu” poszła w kierunku ludowizny i pieśni partyzanckich, które podobały się towarzyszom partyjnym z narodowej frakcji Moczara, uważającym, że należy eliminować wszelkie elementy obcej kultury burżuazyjnej. Nastąpiło jakby takie powolne umieranie tych wcześniej rozbudzonych ekspresji rockowych. Tymczasem nagle jeszcze w 1968 roku Franciszek Walicki założył zespół Breakout, będący czymś zupełnie innym – grającym ostrą muzykę na przestrojonych gitarach.

Walicki był takim rodzajem partyjnej zastawki. Oni zresztą nie wszystko byli w stanie kontrolować, bo po prostu się na tym nie znali. De facto te zastawki partyjne były animatorami tej kultury, a że byli towarzyszami partyjnymi, to jakoś to szło. Na zasadzie paradoksu, pod koniec lat 60. pierwszy raz pojawił się nagle nurt zupełnie nieobecny oficjalnie, ale istniejący i mający wszelkie znamiona kultury rockowej. To były zespoły np. we Wrocławiu Romuald i Roman, w Krakowie Zdrój Jana, wokalista miał po prostu głos Micka Jaggera.

W Warszawie istniał zespół Klan. Te grupy oscylowały między statusem amatorskim a zawodowym. Dzisiaj byśmy powiedzieli, że to była taka scena alternatywna. Romuald i Roman grał rocka psychodelicznego, który w ogóle miał zakaz istnienia. Zespół zresztą szybko przestał istnieć, nie nagrawszy żadnej płyty, bo było to niemożliwe. Klan poszedł na układ i wymyślił rock operę „Mrowisko”, ale to już było po tym, jak Gierek zastąpił Gomułke skompromitowanego „grudniem-70”. Zdrój Jana też nie nagrał żadnej płyty. Młodzi ludzie w większości słuchali muzyki zachodniej, a cały ten „bigbeat” i ludowizna, poza Breakoutem, zajmowały głównie prowincję. No i była jeszcze grupa Trubadurzy – śpiewająca ruskie czastuszki.

Ale byli też na przykład jeszcze Skaldowie…w Krakowie, bardzo ciekawy zespół, który się wsławił tym, że gitary robił im jakiś znajomy technik, nie było wtedy sprzętu, a te gitary osiągały brzmienie klawesynu. Na pierwszej ich płycie, która wyszła w 1966 jest to zresztą napisane z tyłu. Pierwsza ich płyta nazywała się po prostu Skaldowie.

W jaki sposób w ówczesnej Polsce mógł wypłynąć taki zespół jak Breakout, pochodzący z oddalonego od centrum Rzeszowa?

W życiu estradowym PRL istniała struktura biurokratyczna, która dzieliła cały kraj na tzw. wojewódzkie biura estrady, grupujące wykonawców, Bywały „estrady” lepsze i gorsze – nie wiadomo dlaczego. W Rzeszowie zdaje się była niezgorsza, a Breakout, który początkowo nazywał się Blackout, chciał mieć teksty – mocne i proste – które pisał dla niego poeta Bogdan Loebl, aktywny w tamtejszym oddziale Związku Literatów. Oni przez te kontakty mieli szanse, żeby dowiedziała się o nich Polska. Te piosenki miały pewne walory literackie, więc można je było puszczać do radia.

Breakouci mieli kilka radiowych przebojów i potem doszło do rewolucji, bo Walicki wymyślił, że jak oni chcą grać rocka, to niech grają za granicą i umożliwił im wyjazd do Holandii. Breakouci  tak się tam spodobali, że w Rotterdamie zagrali na koncercie u boku słynnej wówczas brytyjskiej grupy Small Faces. W efekcie oni sobie kupili tam świetny sprzęt, a także nieodzowny w trasach koncertowych mikrobus. Zagrali tam w klubach i jak wrócili do Polski, to już był zespół europejski. I to był akurat ten wredny 1968 rok, to było w 68. r.

Czyli w 1968 nastąpiło w nurcie centrowym zahamowanie wolności po wydarzeniach marcowych, ale jednoczesnie bokiem, jakimiś innymi nurtami odbywał się rozwój…

Tak było; istnieją dokumenty z różnych posiedzeń w KC, dotyczących polityki kulturalnej, gdzie po raz pierwszy tak dużo miejsca poświęcano tzw. muzyce młodzieżowej. Oni zaczęli się temu przyglądać, na ile to jest zagrożenie, na ile nie, trwały niekończące się dyskusje, oczywiście sformułowane w języku totalnej nowomowy. Tak naprawdę komuniści nigdy nie pozbyli się nieufności wobec sceny rockowej. Ani tego nie czuli, ani to im się podobało, a mieli mocne podejrzenia, że to jest coś niebezpiecznego. Nie umieli jednak tego zwerbalizować- z tych dokumentów wynika, że oni sobie z tym nie radzili.

Oczywiście, nie każdy w Polsce miał takiego Franciszka Walickiego, nazywanego i słusznie „ojcem chrzestnym polskiego „bigbitu” – a Breakout miał poza wszystkim status znakomitego zespołu, zarabiał kasę, a co najważniejsze: wyjeżdżał za granicę i miał potem z czego żyć.

Czy późniejszy, bardzo popularny w Polsce, nurt poezji śpiewanej, piosenki poetyckiej nie był formą ucieczki od aktualiów?

Moim zdaniem, to było związane raczej z istniejąca wtedy kulturą studencką, z klubami studenckimi, które w tamtym czasie w ogóle nie interesowały się muzyką rockową. Były nastawione na jazz albo właśnie piosenkę poetycką, związaną zwykle z kabaretami. Ta piosenka poetycka była wykonywana np. przez Marka Grechutę z zespolem Anawa. Grechutę bardzo wysoko bym postawił, to był bardzo ważny artysta. To w gruncie rzeczy była propozycja na granicy obiegu tzw. wysoko-artystycznego. Potem za Gierka był wysyp tego rodzaju wykonawców. We Wrocławiu organizowany był przegląd piosenki aktorskiej, który promował bardzo wyraźnie ten nurt, uważany za wartościowy.

To się inaczej oceniało, poniewaź to były teksty literackie i nikt tego wówczas z eskapizmem nie kojarzył. Władzy się to podobało, bo łatwo było to obronić walorem artystycznym. To był nurt istniejący całkowicie poza dyskursem systemowym czy politycznym; nie miał konotacji subkulturowych. I w tym tylko sensie można by powiedzieć, że był to escaping.

Ale czy nie sądzisz, że w ogóle pop-kultura, muzyka młodzieżowa w Polsce były wentylem bezpieczeństwa?

To jest teoria szeroko dyskutowana, ale już przede wszystkim w odniesieniu do lat 80. Myślę, że w dużym stopniu te procesy były erzacem tego co zachodnie. Natomiast, czy to kanalizowało emocje? Sądzę, że w dużym stopniu zależało to od skali popularności danego wykonawcy. Władza zapewne czasem chciałaby mieć takich Rolling Stonesów, którzy rzeczywiście mogliby na sobie skupić zainteresowania młodych ludzi, ale takiego zespołu w Polsce nie było.

W jakiej kolejności ustawiłbyś wykonawców polskich od lat 60.? Najwybitniejsze osobowości.

Czesław Niemen niewątpliwie, myślę, że też Tadeusz Nalepa (Breakout); Skaldowie i niezwykle popularne Czerwone Gitary uchodzące za polskich Beatlesów. Postacią bardzo ważną jako instrumentalista był Janusz Popławski, gitarzysta Niebiesko-Czarnych, który jako jeden z pierwszych w Polsce miał w pełni profesjonalną gitarę i rzeczywiście był bardzo dobry. Problem w tym, że nie zawsze było to słychać na płytach, gdyż realizatorzy bardzo często robili tak, żeby złagodzić tę muzykę. Na koncertach ta muzyka brzmiała ostrzej niż na płytach.

To „łagodzenie płyt” było przeważnie robione celowo. Cenzurze podlegało też brzmienie. Breakautom kazano na festiwalu piosenki w Opolu uczesać się w 1969 roku – tak samo kastrowano brzmienie muzyki już na płytach. Natomiast Niemen był problemem dla nich, ponieważ uchodził wśród tych urzędników za świra po prostu, a jednocześnie wszyscy dookoła mówili, że on ma talent, więc to jakoś szło. Umiał śpiewać po rosyjsku, a to już był plus. To był człowiek, który się polityką kompletnie nie interesował; robił swoje, zamykał się w swoim świecie dźwięków, uwielbiał soulowych wykonawców i chciał robić to samo w Polsce.

Czy ówcześni rockmani myśleli w ogóle w kategoriach politycznych?

Pomimo licznych wysiłków, nie znalazłem żadnych dowodów, że oni myśleli w ten sposób. Do nich czasem taka myśl docierała, że coś jest nie tak, że w ogóle jest beznadziejnie, ale praktycznie nie znajdowało to wyrazu w ich twórczości. Owszem, były próby śpiewania protestsongów, ale one miały wymowę ogólną, a nie szczegółową. Przeciwko imperialistom amerykańskim można było oczywiście śpiewać swobodnie.

Zapytałem kiedyś chłopaka z zespołu No to co, którego ojciec był Żydem, jak on się wtedy czuł: z jednej strony śpiewali na dożynkach na Stadionie 10-lecia w Warszawie, z drugiej inwazja na Czechosłowację i antyżydowska heca w Polsce – jak on się wtedy czuł? A on mi na to, że był od tego w gruncie rzeczy odseparowany, imponowało mu, że może grać w profesjonalnym zespole, że tłumy fanów, dziewczyny etc.. Kompletnie inna rzeczywistość. Świadomość sytuacji politycznej była w tym środowisku żadna. To się miało zmienić dopiero dużo później.

Ale jednocześnie podświadomie podłączali się przecież do nurtu i żywiołu zachodniego…

Oczywiście; ale im się podobała pewna estetyka po prostu. W ogóle Polska była „najweselszym barakiem” głównie z powodu braku konsekwencji w polityce totalitarnej. Zaważyła na tym specyfika polskiego charakteru narodowego. Istnieje podział na kultury monochromiczne i polichromiczne. Monochromiczna jest np. kultura protestancka, gdzie wszystko musi być robione według planu – kultura niemiecka, zwłaszcza na północy, kultura brytyjska – gdzie robi się wszystko po kolei. A polichromiczna to jest np. arabska, ale też południe Włoch, Grecja, Hiszpania w pewien sposób. Polska jest gdzieś pośrodku. Jednym z atrybutów takiej kultury jest prymat relacji nieformalnych nad proceduralnymi.

W Polsce wszystko się załatwiało, więc i w życiu estradowym się załatwiało. Prywatne kontakty były zawsze o wiele ważniejsze od formalnych i jak się znalazł taki działacz, jak Franek Walicki to oczywiście szło do przodu, bo ci partyjni mieli niby spokój, bo to towarzysz, więc krzywdy nie zrobi, a on tymczasem robił swoje. To były właśnie te wszystkie szare strefy PRL-u i dotyczyło to też występów zachodnich zespołow rockowych: czyli dajemy kulturę zachodnią, ale po uprzedniej selekcji i nie jest tak, że calkowicie się zamykamy, tylko coś tam dajemy.

Na tej zasadzie zdarzały się występy czołowych zachodnich zespołów, pozwalali coś grać, ale musiało pozostać poczucie, że znajduje się to pod kontrolą, nie zagraża, ogólnie rzecz biorąc, systemowi. A wiesz kto grał support przy Rolling Stonesach w Warszawie – polski zespół Czerwono-Czarni.

Przeskoczmy teraz do lat osiemdziesiątych; festiwale rockowe w Jarocinie. To już był całkiem świadomy wentyl?

To już była w ogóle inna sytuacja i świadomość. Władza musiała się pogodzić, że istnieje muzyka rockowa. Ta cała fala zaczęła się jeszcze przed powstaniem „Solidarności” w sierpniu 1979 roku. To się nazywało muzyka młodej generacji, a „sierpień” tylko dodatkowo to przyspieszył , i otworzył inną przestrzeń wolności. Pojawiło się całe mnóstwo nowych zespołów, które zaczęły grać rasowego rocka. Zaczęły powstawać zespoły na prowincji poza dużymi miastami, zwłaszcza po roku 1980 – to był początek prawdziwego boomu rockowego w Polsce.

Władza przez półtora roku po „sierpniu” – jeszcze przed stanem wojennym – do niczego się nie wtrącała. Co więcej: kluby studenckie przyjęły kapele rockowe, które uzyskały jakby naturalne zaczepienie, miejsca na próby. Tak było w Warszawie i w innych miastach. W tym czasie ukształtowała się świadomość muzyków rockowych, bo umówmy się…, rocka polskiego wcześniej nie było. Tak naprawdę polski „bigbit” nie był rockiem, może poza Breakoutami  i  tymi niszowymi zespołami, które nie miały szansy zaistnieć.

„Bigbit” był mutacją popu, sprostytuowaną już u swoich podstaw, bo oprócz tego, że oni nie mieli żadnej świadomości politycznej, to jeszcze się bali. Opowiadał mi chłopak zTrubadurów, że im zależało tylko na tym, żeby zarabiać po prostu na życie, bo na to postawili. A nie mogliby tego robić, jakby im zakazali grać, to grali to co im kazali. Opowiadał, że jak pojechali na koncerty do Związku Radzieckiego, to grali Beatlesów, a tutaj tego nie grali.

Wracamy jednak do lat osiemdziesiątych…

Z jednej strony festiwale rockowe w Jarocinie były próbą jakiejś tam kontroli odgórnej nad tym co się dzieje. Takie były intencje oficjalnych organizatorów, natomiast treść tego festiwalu była kompletnie z innej beczki. Punkowe zespoły śpiewały wtedy ze sceny otwartym tekstem „Rżnij czerwonego siekierą, bo jest mi barierą”. Na początku była cenzura, ale już w zasadzie wszystko było przepuszczane. Natomiast Ci wykonawcy mieli to już dawno w dupie i śpiewali swoje, a wszyscy wiedzieli, o co chodzi – publiczność i władza. W 1982 roku, po stanie wojennym byłem na festiwalu w Jarocinie i ci ludzie się już zupełnie nie bali.

Kiedyś uczestniczyłem w takiej konferencji na temat kultury alternatywnej i byli tam różni koledzy, aktywani w opozycji, którzy twierdzili, że to jest wentyl bezpieczeństwa, a młodzież zamiast walczyć na barykadach wsłuchuje się w gitarzystów. Ale to nie była do końca prawda. To był już raczej efekt niemożności zachowania przez ówczesne władze pełnej kontroli nad życiem publicznym i kulturalnym; to już był schyłek PRL-u i oni musieli to sobie odpuścić. Nie mogli już się przeciwstawić.

Co więcej, w latach 80. nastąpił jednocześnie niebywały, zupełnie bezprecedensowy w stosunku do wcześniejszych lat rozkwit subkultur młodzieżowych. I to już były prawdziwe subkultury, nie jakieś tam udawane hippisy czy coś takiego. Zresztą repertuar w Jarocinie był wielonurtowy. Tam nie było tylko punku, były też reprezentowane rozmaite inne kierunki – był metal, reagge, był nurt satanistyczny. Były takie rzeczy, o których nikt wcześniej nie myślał, że mogą zaistnieć w tej przestrzeni.

To już było podłączone kompletnie do jakiegoś kontekstu zachodniego.

Dokładnie. Polski punk niczym się nie różnił np. od brytyjskiego, a nawet był bogatszy od tamtego poprzez elementy polityczne. Brytyjczycy mieli inne problemy, a Polacy inne. Nieżyjący już wokalista zespołu Dezerter, zapytany o pokrewieństwa polsko-angielskie, powiedział, że wolałby być w takiej sytuacji jak Anglicy – bezrobotni dostają zasiłek, śpiewają, grają i później mówią, że nie ma przyszłości. Tak naprawdę, to w Polsce nie ma przyszłości. On udzielił tego wywiadu w 1985 roku Rogerowi Boysowi – Amerykaninowi, który napisał książkę o Wałęsie. To był zupełnie niebywały wysyp tych zespołów, zwłaszcza punkowych, ale też innych.

Na przykład zespół Izrael, grający muzykę reagge. Jak ogłosili, że się nazywają Izrael, to wzbudziło pewną konsternację. Ale oni mieli logo ze swoją nazwą, gdzie litera „r” była odwrócona. W związku z tym niektórzy radiowi prezenterzy wymawiali „Isiael”….A nazwab Izrael wzieła się z tego, że wiele tekstów, które śpiewali, to były psalmy, odwołania do Biblii, tak jak u czarnych rastafarianów. Spytałem ich kiedyś, czy im nie przeszkadza, że w Polsce są takie pokłady antysemityzmu, a oni się nazywają Izrael. A oni na to, że właśnie dlatego się nazywają Izrael.

Jaka muzyka jest teraz w Polsce i jak jest odbierana przez pokolenia dawnych rockmenów?

Wiem to z pierwszej ręki, bo mój syn gra w zespole T-Love i w różnych projektach bierze udział. Jest generalnie tak, że dzisiaj ci młodzi ludzie umieją o wiele lepiej grać niż ci, którzy grali w latach 80. Mają dużo lepszy warsztat i dużo lepszy sprzęt – to jest oczywiste. Z tym jest trochę tak jak z Szekspirem u Anglików – Anglik nie musi czytać Szekspira, żeby go znać. Oni się rodzą w kulturze rockowej, więc ją mają jakby przez skórę. Potem kończą jakąś szkołę muzyczną i człowiek jest już gotowy do profesjonalnego występowania. Natomiast nie mają świadomości politycznej tego co robią. Ta świadomość w latach osiemdziesiątych była bardzo wyraźna, nigdy przedtem taka nie była i w sumie nigdy potem.

Rockmani, którzy debiutowali w latach 80., ciągle wiedzą, że tekst utworu, który śpiewają może mieć wymiar ideologiczny, ale nie musi. To są ludzie, którzy przeważnie coś czytają, natomiast ci młodzi już sobie tego trudu nie zadają, to jest pokolenie Internetu. Tak naprawdę informacja polityczna ich słabo interesuje. Generalnie ich obchodzi najbardziej, żeby jak najlepiej te dźwięki wydobyć i uniknąć obciachu. W latach 60. brak świadomości politycznej spowodował ześlizgnięcie się rocka w ten ludowy „bigbit”. Potem w latach 80. nastąpiło apogeum świadomości piolitycznej, a teraz okazało się nagle, że to jest nikomu niepotrzebne i nastąpiła era estetyki postmodernistycznej…

Czyli jakby tak samo, jak w młodej literaturze…

Tak. W tej chwili zespoły potrafią grać nie gorzej od swoich odpowiedników na świecie, ale jednoczesnie mają pewne trudności z uzasadnieniem swojej twórczej drogi. To jest efektem przede wszystkim tego, że wszystko można kupić. Świadomość tego, jaka muzyka jest trendy, nie jest trudna do zdobycia – wszyscy wszystko wiedzą. Pojawia się czynnik brutalnej, kapitalistycznej rywalizacji również w tej dziedzinie. Organizowane są festiwale reaggowe, czy jakieś inne i odbywa się to na zasadzie, że ludzie chcą uszczknąć jak najwięcej tego tortu rynkowego. Tworzą się jakieś koterie, a głównie chodzi o interesy ekonomiczne. Czyli estetyka jest ważna, ekonomia jest ważna, polityka jest nieważna.

Podobnie jak gdzie indziej, istnieje też nurt ekologiczny; są takie zespoły, ale nie za bardzo mają branie. Niekiedy zespoły reagge przemycają treści tego typu, ale takich radykalnych, które można by uznac za idoli interglobalizmu, to u nas raczej nie ma, to zeszło w tzw. miejski folk. Są ludzie, balladziści związani ze środowiskami anarchistycznymi, śpiewający o matce ziemi, ale nikt tego nie słucha.

Nie sądzisz, że podobnie jak w młodej literaturze ci ludzie nie mają życiorysów; jak ty osobiście do tego podchodzisz?

Może to właśnie polega na tym, że wcale nie trzeba mieć życiorysu… Jest paru młodych pisarzy, znakomitych, dla których biografia jest mniejszym problemem, oni mają inne doświadczenia. Na przykład taki z facet z Nowej Huty, dla którego głównym tematem sa korporacje – to jest pewna forma kontestacji, zaczyna powstawać literatura antykorporacyjna. Zespoły rokowe też o tym śpiewają; mój syn na ostatniej płycie T-Love ma jedną piosenkę „Głoduj albo pracuj”- o systemie wyzysku.

Trudno, żebym ja się spierał z moim synem, skoro podobna muzyka nam się podoba. W badaniach socjologicznych wychodzi, że mniej więcej od początków III RP nie ma praktycznie konfliktu pokoleń. Jak się transformacja zaczęła, nikt nie wiedział co będzie dalej, ani starzy, ani młodzi. I nikt nie mół pretendować do miana tego posiadającego wiedzę, więc potencjalny konflikt nie miał zaczepienia.



Reklama

Reklama

Treści chronione