TELAWIW OnLine: Berlin wezwał rozbuchanego Turczyna, żeby dał se siana z wyzywaniem Holendrów od nazistów…Niemcy, których ostatnio tak samo potraktował, boją się teraz, że napędzi dodatkowych głosów antyislamskiemu Geertowi Wildersowi – wybory w Holandii pojutrze… Tymczasem widac już wyraźnie, że konflikt holendersko-turecki to kolejny etap zaostrzającej się wojny cywilizacyjnej z islamizmem, którego nawałę w Europie powstrzymała niegdyś, jak wiadomo, etosowa Osiecz Wiedeńska
@ W Izraelu nadal Purim, więc w klimacie quasi-karnawałowym przypominam tekścik z mojej książki „Tsunami za frajer” związany bezpośrednio z tematem turecko-europejskim :).
@
CAFE KUCZYCKI.
Nie pamiętam już w jakich okolicznościach zdesantował kiedyś na gościnnej ziemi duńskiej, gdzie po marcu-68 przemieszkałem z parę lat – Jerzy de Tulu Kulczycki z Krakowa. Opowiadał, że jego przodek, rotmistrz husarii Kulczycki, w czasie szarży na obóz turecki pod Wiedniem zorientował się kopią na jakiegoś wezyra i potem mu król III Sobieski odpalił całą zdobyczną kawę z namiotu nieboszczyka, wraz z kobiercami i bałkańskimi brankami.
Rotmistrz zaczął imprezować i uprawiać rozpustę; ocknął się na worach z kawą i wpadł na pomysł, żeby założyć w Wiedniu „pierwszą kawiarnię Europy” i nazwać ją swoim imieniem. Tyle wersja historiozoficzna mojego kumpla Kulczyckiego, któremu pomogłem wygrzebać w Almanachu Gotajskim w Bibliotece Królewskiej: herb Korab, z którym strzelił se sygnet…
Skoczyliśmy garbusem-VW do Wiednia, gdzie liczyliśmy na darmowe żarcie i chlanie w kultowej knajpie jego imienia – z bajerami dla mediów i chętnymi panienkami od pijaru – na poczet cudownie odnalezionego potomka. Niestety okazało się, że Cafe Kulczycki już dawno nie istnieje; nie było żadnej tablicy pamiątkowej, choć De Tulu macał nawet pod skrzynką pocztową.
Wróciliśmy wkurzeni nad Sund, ale potem De Tulu wygrzebał, że jakaś daleka „ciotka Kulczycka” mieszka w Rzymie, dokąd w związku z tym się udaliśmy. Rzecz jasna, nie dało rady dogadać się we włoskim biurze meldunkowym, a w obszarpanych książkach telefonicznych dostojna seniora nie widniała…
De Tulu wpadł na pomysł, żeby zapytać w istniejącej jeszcze wtedy ambasadzie rządu londyńskiego przy Watykanie – bramy pilnował stary wiarus w szynelu do ziemi, z zardzewiałym “wisem” i w rogatywce z koronowanym orzełkiem. Wprowadzono nas do półokrągłego salonu, gdzie wisiał portret Piłsudskiego na całą ścianę z gołą szablą i wyszedł do nas sztywny jak kij wicekonsul z wyciągniętą grabą: major Grzebisz, może koniaczku?
To były rozmowy rozrywkowe, których niestety już nie pamiętam, a nie chcę konfabulować; krótko mówiąc “ciotka Kulczycka” okazała się rozlazłą matroną w stylu włoskiego neorealizmu, z parunastoma wnukami w wieku różnym zażerającymi się spaghetti bolognese – z Jureczkiem de Tulu potem straciłem kontakt i wiem tylko, że rozczarowany Europą pofrunął na stałe do RPA.