TELAWIW OnLine: Zajmując się jeszcze przez chwilę marcem-68 w weekendzie, zachciało mi się poszukać na YouTube muzycznej ścieżki dźwiękowej mojego pokolenia. Natrafiłem przypadkiem na jedno ze starych, nie najlepszych zresztą wg mnie nagrań Skaldów, ale za to z kapitalnym czarno-białym podkładem filmowym pokazującym dokładnie Warszawę końcówki Sixties. M.in. pojawiają się tam nagle… bezlistne drzewa z chmarami wróbli pod Cedetem (późniejszy Smyk), o których mowa jest też w „Grupach na Wolnym Powietrzu”…Wybrany fragmencik:
@
„Podjąłem pracę w spółdzielni studenckiej „Plastuś” i parę godzin dziennie piastowałem funkcje gońca w „Orbisie” na Brackiej, i przeważnie urzędowałem w podziemnym kantorku pana Felka, co ze skrzynką narzędziową biegał spocony po piętrach, i czasem donosił 5-gwiazdkowe martele z reprezentacyjnej puli dyrektora. W kantorze oblepionym prospektami socjalistycznych riwier paliła się non-stop goła żarówka 24-watowa na długim kablu i któregoś pięknego popołudnia zobaczyłem łańcuchy z kolorowego papieru na półpiętrach, i pijane chórki urzędasów wyły „sto lat” dyrektorowi, i w piwnicach „Orbisu” pojawiły się nagle stypendystki etiopskiego cesarza Hajle Sellasje.
Pamiętam jak zaprawiliśmy ostro w podziemiach i przegryzaliśmy sardynkami z imieninowego kosza – ruskie szampany na złotawym sianku – który miałem doręczyć dyrektorowi pod prywatny adres (jego własną limuzyną służbową Mercedes). Ale wtenczas w lochach „Orbisu” goła żarówa podświetlała socjalistyczne cyce nad Morzem Czarnym i graliśmy w rozbieranego pokera ze stypendystkami cesarza Hajle Sellasje, które przyjmowały się bez wysiłku – rezydowały w żeńskim akademiku „Tartak”, gdzie oblepiły wszystkie ściany prospektami cesarskiego pałacu w Addis Abebie strzeżonego przez żywe Iwy na łańcuchach; ale były też postery z chudym maratończykiem wpadającym na stadion o zmierzchu.
Pamiętam jak po latach zobaczyłem znowu tego maratończyka w telewizorze, gdy przy wejściu na Olimpiadę Inwalidów we francuskim mieście Saint-Etienne rozdawali świeczki – reflektory lotnicze wyławiały z ciemności defiladę uczestników z rozwianymi flagami i wtenczas na wielkim ekranie wideo z 40 tysiecy świeczek pod niebem zobaczyłem tego biegacza w wózku inwalidzkim na ceglastej bieżni rozhuśtanego stadionu; ale wtenczas w podziemiach „Orbisu” pan Felek nagle zrobił się ciut nieobecny i na dachu zepsuł się świetlny globus.
Siedzieliśmy przy warsztatowym stole z imadłem i potem: skoczyliśmy razem na dach, gdzie cholerny globus zmieniający kolory zaciął się na czerwonym, które zapalało się i gasło na drugiej półkuli, i pan Felek w granatowym kombinezonie z żółtym metrem w kieszeni podszedł nagle zimnym potem, i zaczął opowiadać jak kiedyś za Stalina gnali go w kajdankach przez pół Warszawy w pierwszą niedzielę maja. Staliśmy na wolnym powietrzu i byłem taki pijany, że odbijały mi gumowe podeszwy „traktorów” na cholernym dachu, gdy łaziłem po zamarzniętych wymiecionych przez wiatr kałużach, które odbijały niebieskie niebo z krwawą łuną nawalonego globusa, i przypomniałem sobie szkolne czytanki, że zesłańców po powstaniach listopadowym i styczniowym gnali na Sybir pieszo w łańcuchach.
Więc potem z cholernym koszem imieninowym stałem pod Cedetem, gdzie tysiące wróbli zlatywało się z całego miasta i urzędowały na nagich drzewach zamiast liści, i srały z ćwierkaniem na trotuary. Podwiesiłem pustawy koszyk kierowcy na firmowym kółku mercedesa i szczur oślepiony blaskiem słońca miotał się w bramie z lustrzanymi gablotami prywaciarzy, i zaciekawiłem się jak z tego wyjdzie – blade słońce podświetlało szyby tramwajowe. Wody z topniejącego śniegu biegały w barze „Praha” i trociny leżały luzem na kafelkowej podłodze, i kuchary w białych czepkach z gazy nakładały bite kartofle chochlami, i para snuła się nad kotłami.
Z meblowozu do przeprowadzek „Węgielek” wyładowywali kredens z witrażami – w Alejach Jerozolimskich grona ludzkie na stopniach czerwonych tramwajów. Lampki nagrobne i lukrowe baranki pod fragmentem starego muru z tablicą „ku czci” na odpryskach kul i w knajpie „Cybernetyk” głosy cichły momentami, że słyszałeś tylko kurwy przy bufecie, gdzie ostry pijaczek z okaryną podbijał sobie morale – biorąc je coraz to za dupy. Słońce biło w iglicę PKiN-u i na cycu tramwajowym leciałem przez most, i na wieży Stadionu Dziesięciolecia grali pocztówki dźwiękowe przez gigantofony, i na pustych sektorach harcerze z paskami czapek pod brodami zbierali butelki po gorzale, i z megafonów poleciały nagle romanse Wertyńskiego.
© 2018 Eli Barbur. Wszelkie prawa zastrzeżone.