KREACJA CZY AUTOBIOGRAFIA – Prof. IZOLDA KIEC („Czas Kultury” – 1995).
Wszystkie cytaty z książek, będących podstawą mojego tekstu, pochodzą z następujących wydań: J. Kaczmarski, Autoportret z kanalią. Warszawa 1994; E. Barbur, Grupy na wolnym powietrzu. Izabelin 1995; M. Hłasko, Piękni dwudziestoletni. Warszawa 1989. W nawiasach podaję numery cytowanych stron.
W fundamentalnym dziele na temat pokoleń literackich Kazimierz Wyka zilustrował swe rozważania przykładami sporów i różnic generacyjnych między klasykami i romantykami. W monografii Młodej Polski pojęcie pokolenia uczynił podstawową kategorią interpretacyjną zjawisk epoki. Koncepcją Wyki było stworzenie „pokoleniowej” historii literatury. Przemienność stylów i prądów artystycznych proponował zastąpić zmiennością pokoleń. Wydaje się, że prosty ów pomysł ułatwiłby wiele w zakresie nie tylko periodyzacji, ale i uchwycenia istoty literatury polskiej XX wieku. Co prawda, w obiegu czytelniczym określa się formacje działające na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci mianem pokoleń: apokalipsy spełnionej, pryszczatych, Współczesności (albo ’56), nowej fali (albo ’68), pojęcia te nie tworzą jednak uporządkowanego szeregu, który odzwierciedlałby ciągłość procesu historycznoliterackiego. Z jednej strony wyznacznik „literackości” owych określeń podporządkowany jest wydarzeniom wobec sztuki zewnętrznym (historii, polityce, ideologii), z drugiej zaś sama kategoria pokolenia budzi liczne zastrzeżenia i protesty zwolenników XX-wiecznego indywidualizmu.
Okazuje się jednak, że istnienie pokoleń zdeterminowanych historią paradoksalnie jakby splata się z potrzebą niezależności, swobody w myśleniu i postępowaniu, a co za tym idzie – z kwestią aktywności twórczej. Świadomość przynależności pokoleniowej, biologicznego i społecznego determinizmu wyzwala bowiem coraz bardziej agresywny indywidualizm, przeradzający się w chęć zamanifestowania własnej niepowtarzalności, jedyności, odrębności, w chęć pozostawienia śladu swego istnienia. Replikę jednego z bohaterów powieści Jacka Kaczmarskiego „Autoportret z kanalią”: Wszyscy siedzimy w tej bryndzy, tylko nie wszyscy sobie z tego zdają sprawę, poprzedza następujący wybuch rozmówcy: Nie podoba mi się sposób, w jaki mówisz „my”. Ty jesteś ty, ja jestem ja, a oni też to przede wszystkim każdy z osobna (67)1.
Książka Kaczmarskiego symbolicznie jakby zamyka i podsumowuje losy trzech pokoleń – zbuntowanych wychowanków PRL-u, pozbawionych złudzeń co do rzeczywistości, w której żyją. Ich postawę oddają słowa Elego Barbura, autora wspomnień pt. „Grupy na wolnym powietrzu”: (…) już byłeś z tego rocznika, że z komunistami nie miałeś co rozmawiać. Pamiętam jak chodziliśmy z mordą do naszych starych, że dali się zjelenizować z tym pięknym ustrojem i sporo czasu minęło zanim odkrywałeś, że mają wypalony towar na składzie, ale musiałeś opędzać się od tego bełkotu, co go miałeś pełno od piaskownicy (5).
Jacek Kaczmarski – rocznik 1957, bard i działacz Solidarności ’80, na emigracji od 1981 roku… Eli Barbur – rocznik 1948, uczestnik studenckich manifestacji w marcu ’68, na emigracji od 1969 roku… Trójgłos pokoleń rozpoczyna Marek Hłasko – rocznik 1934, legenda młodej prozy polskiej po październiku ’56, na emigracji od 1958 roku…
-
„Taka Polska, jak ją widzi mały Mareczek”
Ci wszyscy chłopcy, z którymi ja zaczynałem, wiedzieli, że jest fatalnie, ale czekali przez lata, aby móc napisać jeden wiersz, jedno opowiadanie, aby móc namalować jeden surrealistyczny obraz czy też wystawić rzeźbę niepodobną do niczego. Ale byli to wszystko ludzie, którzy wbrew faktom i wbrew wszystkiemu, co się działo dokoła, usiłowali zachować wiarę, że nadejdzie chwila, w której wolno będzie powiedzieć: nie. My, łysiejący już i nie piękni, i nie dwudziestoletni, mieliśmy tych parę kroków w słońcu; jedni z nas zrobili to gorzej, drudzy lepiej, nie powstały w tym czasie dzieła o wielkiej wartości, ale być może przydadzą się one przyszłym kronikarzom jako dowody nędzy i nieudolności, jako dowody niemocy człowieka żyjącego w koszmarze, nie znajdującego w sobie siły, aby to wyznać. Ałe jak powiedziałem: byli to ludzie, którzy wierzyli, że wolno im będzie powiedzieć tylko to jedno najważniejsze w życiu każdego człowieka słowo: nie (127).
Piękni dwudziestoletni – oto pierwsze pokolenie rozczarowanych, pokolenie, które jest świadkiem zbrodni i któremu w jej autentyczność jeszcze trudno uwierzyć – jak owej pierwszej naiwnej, co to widziała i nie wierzyła (138): widziała, jak na masce jej samochodu zabito człowieka i nie wierzyła, że czyn taki jest możliwy. Jedyny sposób, by żyć w koszmarze, to oswoić go: wpisać w znane skądinąd, ograne schematy. Dlatego świat pięknych dwudziestoletnich to świat nieskomplikowany, wykreowany na wzór wątków i reguł sztuki popularnej: literatury sensacyjnej i westernowego kina. Wszystko jak w kiepskich filmach. Kiedyś widziałem taki film, czy może czytałem taką książkę (16) – zauważa Hłasko, gdy relacjonuje swe przesłuchanie przez funkcjonariusza UB. I dalej: Ja wtedy, w Pałacu Mostowskich, powiedziałem sobie: Balzak ci nie pomoże, Żeromski też nie; ale pomoże ci Lord Lister (21). O „Złym” Leopolda Tyrmanda autor „Pięknych dwudziestoletnich” pisze: Tyrmand, bezbłędnie oddając atmosferę warszawskiej draki, warszawskiej ulicy i knajpy, zniszczył swoją książkę demonizując zbrodnie w Polsce. (…) Ale cóż zrobić: ulubionym aktorem Tyrmanda jest Humphrey Bogart. Moim także (52).
Świat literatury popularnej i masowego kina okazuje się tak atrakcyjny, gdyż oferując jednoznaczną wizję świata i stały system wartości, każe wierzyć – często naiwnie – w zwycięstwo dobra. I Hłasko zgadza się z opinią Tadeusza Konwickiego, iż „Następny do raju” to nie jest książka, to jest western: Miał rację. (…) Genezą westernu jest obsesja sprawiedliwości: samotny człowiek, który musi niszczyć zło i przemoc. To nieważne, że robi się tysiące szmir, ale Jesse James, Earp i inni szybkoręcy są postaciami prawdziwymi (11-12).
Są postaciami prawdziwymi w ramach obowiązującej konwencji rodem ze sztuki popularnej, w ramach typowego dla niej schematu kata i ofiary: kata zdemaskowanego, lecz mającego za sobą siłę i posługującego się przemocą, oraz ofiary niewinnej, ale odnoszącej zwycięstwo moralne. Świat pięknych dwudziestoletnich wykreowany został właśnie na podstawie owego, czarno-białego rozkładu ról.
O przynależności pokoleniowej bardziej niż uwarunkowania biologiczne i historyczne decyduje przyjęcie roli ofiary niewinnych skrzywdzonych. Tę świadomość pokolenia zaznacza Hłasko już w tytule swej książki -„piękni”, a więc uczciwi i naiwni, samotni donkiszoci. Nie łączy ich zbiorowy protest, walczą w pojedynkę. Wspólnota rodzi się dopiero w momencie tworzenia zbiorowych mitologii i autorytetów. Wizja przyszłej, obiecywanej młodym Polakom ojczyzny ulega transpozycji w mit Ameryki – krainy dostatniej i szczęśliwej: „ Commies ” obiecali przecież wszystko: chleb, pracę, wolność, braterstwo, ale kto obiecuje wszystko, ten nie obiecuje naprawdę niczego (76-77). Namiastką owej nieosiągalnej Arkadii stało się więc naśladownictwo, kopiowanie wzorów, powielanie stereotypów – tym bardziej atrakcyjne, że zabronione. Piękni dwudziestoletni słuchają jazzu i tańczą rock and rolla, naśladując Presleya. Oczy przesłaniają mekarturkami, a włosy czeszą w plerezę. Noszą samodziałowe marynarki, wąskie spodnie, jaskrawe krawaty i buty na słoninie. Ich gest braterstwa jest żenujący w swojej śmieszności – pisze Hłasko – ciemne okulary, brzydkie uczesanie, ohydne krawaty; ale pochodziło to z wiary, że ludzie gwiaździstego sztandaru tak się ubierają, a więc i my ubierajmy się tak samo (…). Trzymajmy się (…) starych amerykańskich samochodów, które wiozły Amerykanów do zwycięstwa; ubierajmy się w stare amerykańskie ubrania; oglądajmy komiksy nie rozumiejąc ich treści; nasz gest braterstwa w stosunku do Amerykanów jest śmieszny i żałosny, i nie zostanie przez samych Amerykanów nigdy ani dostrzeżony ani zrozumiany (76).
…Ani dostrzeżony, ani zrozumiany, gdyż Ameryka nie jest Ziemią Obiecaną, nie oczekuje prowincjonalnych Deanów i Presleyów, dla których tak naprawdę liczy się tylko polskie tu i teraz. Są więźniami rzeczywistości, w której żyją, bo po prostu nie ma dokąd uciekać (3 0). I są więźniami swej idealnej wiary w możliwość stworzenia lepszej, piękniejszej ojczyzny: (…) trzeba o Polsce myśleć i starać się Polsce pomagać. Każde inne myślenie na temat Polski jest myśleniem nie-Polaka, jest myśleniem dozorcy niewolników i głupca (56).
I tylko czasem – w obronie własnej, w odruchu rozpaczy-i bezsilności – piękni dwudziestoletni powielają odwieczne gesty młodych gniewnych: udają obojętność, gdy podczas październikowych manifestacji mówią: Odłóżcie, panowie, ruchy wolnościowe do jutra (…). Dzisiaj wieczorem jestem zaproszony na imieniny do Kropki Minkiewiczówej. Nie mogę nawalić (60-61); cynizm, radząc rodakom-emigrantom bredzić skolko ugodno na temat naszych przejść w krajach Demokracji Ludowej” (89-90); i manifestacyjne zamiłowanie do alkoholowych libacji: Tak więc i ze mną; cokolwiek bym nie zaczął pisać, wszystko mi się kojarzy z pijaństwem (50).
Pozy te skrywają gorycz i przerażenie – gdy już nie piękny i nie dwudziestoletni, w kraju skazany na zmowę milczenia, na emigracji targany bolesną nostalgią, Hłasko pisze o kolejnym pokoleniu wychowanych w PRL-owskim więzieniu: Kiedy dzisiaj spotykam ludzi pięknych, dwudziestoletnich i rozmawiam z nimi, przeraża mnie jedno: wszyscy oni wiedzą, że w Polsce jest źle; wszyscy nie mają złudzeń co do tego, że Polska jest krajem; natomiast nikogo z nich to specjalnie nie interesuje. (…) żaden z nich nie czeka już na dzień, w którym wolno będzie mu powiedzieć: nie (127)…
-
„Co ja tu kurwa robię”
Mieszkaliśmy z chłopakami na stałe w Warszawie i mówiliśmy nieraz między sobą, że mamy w dupie całą zabawę w komunizm, i wzięliśmy sobie wolne od tego bełkotu, bo wiedzieliśmy od dawna, że to nie dla nas, i nie mieliśmy co rozmawiać, bo nic nas nie męczyło, i nie dawaliśmy wtrącać się sobie do życia gnojom, których pełno na każdym kroku. Więc robiliśmy swoje na wariata i może nawet przeginaliśmy z różnymi numerami (8).
Pokoleniu końca lat 60. udostępniono analizę mechanizmów działających we współczesnym świecie -„Rok 1984″ George’a Orwella. Nietrudno rozpoznać paralele owej przerażającej antyutopii w rzeczywistości PRL–u: / wciąż na okrągło orwellowskie mruczando w mediach: działalność społeczna dyskretna acz znacząca; jedwabie z Milanówka, sztuczny miód-polscy tkacze cieszą się nie od dziś szacunkiem świata; czyn produkcyjny – dar ojczyźnie, patriotyzm pracą mierzony; prawdziwy miody człowiek swoją radość i nadzieję podbudowuje pracą; frontem do klienta – kwiatek dla Ewy na Ósmego Marca; eks-ambasador polskiej kultury — gnida na ciele klasy robotniczej – ojczyznę na Zachodzie szkaluje; milenium (6).
Rekompensatą za utracone złudzenia jest nowy – importowany – świat kultury pop, gdzie rolę guru i symbolu pełni Mick Jagger, skandujący „I can’t get no satisfaction” i rzucający w tłum fanów swą srebrną marynarkę. Rolling Stonesi, Beatlesi oraz rodzimi bigbitowcy kreują kolorową, nie znaną dotąd polskim dwudziestolatkom
rzeczywistość. Rzeczywistość zastępczą, która wspólną zabawę w takt ogłuszającej muzyki czyni namiastką wolności, która pełni funkcję azylu, pozwala przetrwać w nie akceptowanym, odrzuconym świecie. Rozluźnij się! rozluźnij się cały! – woła dziewczyna tańcząca na parkiecie Stodoły. / to było całe życie w tym kraju (23) – dodaje bohater. Wizja świata stworzona przez kontestującą kulturę pop nie wyzwala gestów buntu, agresji, politycznego czy społecznego protestu, sama w sobie staje się wartością, wyzwalając emocje, prowokując spory i dyskusje: (…) zawsze chciałem cholernie zobaczyć, jak Beatle grają na żywo, bo mogłeś ich tylko słuchać na cały regulator, i potem znajome dziewczyny pytały, co za sens oglądać jeden film tyle razy, i były rozmowy, że niektórzy wolą Stonesów (97).
Świat kultury zachodniej, który wzgardził ofiarą i uwielbieniem pięknych dwudziestoletnich, teraz otworzył bramy swej Arkadii. Za jaką cenę? W zamian za utratę tożsamości pierwszego pokolenia urodzonych w „wolnym” kraju. Przemieszanie dwóch rzeczywistości – prawdziwej, odrzucanej świadomie, i sztucznej, akceptowanej poprzez identyfikację – spowodowało niemożność samo-określenia rówieśników Barbura. Bohater przypomina prośbę dziewczyny, żebym usiadł naprzeciw niej i powiedział jakim naprawdę jestem człowiekiem… Na to już jakby byłem za słaby (300) – przyznaje. Jego wspomnienia rwą się, wydaje się, że w poszukiwaniu zagubionego „ja” relacjonuje przeszłość niejedna, lecz kilka osób: (…) czuliśmy się normalnie jak obywatele świata; wiedziałeś co trzeba i miałeś z głowy, i patrzyłeś na to prosto, bo m i a l e ś obowiązek ściśle i dokładnie myśleć. Pamiętam: z miesiąc przed wyjazdem najwięcej żałow ałem radiowego programu UKF i Skaldów (46); (…) p o my ś ł a łe m, czy czasem nie pójść się odesrać, i włożyłem sweter na lewą stronę, i wyciągnąłem piwo z lodówki (…) zaczęła się pora wyprowadzania psów i słyszałeś jakieś ujadania razem ze Skaldami, i chodziliśmy głównie do Stodoły (101).
Pełen brutalizmów i wulgaryzmów, zgrzebny język oddaje atmosferę warszawskiego – pozornego luzu z czerwonym ryjem i uśmiechem stosowanym (5). Luzu, za którym kryje się bezsilność wobec komunistycznego terroru, karającego niesfornych, plecami zwróconych do reżimu dwudziestolatków mundurem i rozkazem rozjechania czołgami Praskiej Wiosny (13 6):(…) w ruchu działania znaleźliśmy się przypadkiem i to był jeden z najlepszych pomysłów, jakie podrzucili mi w tym kraju. (…) chcieli nas zgnoić ci pseudoludzie; naprawdę chcieli nas załamać i chyba nie można nic nowego powiedzieć na temat gnojonego człowieka, i dostawaliśmy takiego łupnia, że we łbie się nie mieści (123). Inna – nierealna, wymarzona rzeczywistość, jak zgrzyt, jak sygnał podświadomości, pojawia się tylko na chwilę, by w banalnych metaforach, sentymentalnych obrazach ujawnić tęsknotę bohatera za lepszym, sprawiedliwym i pięknym światem oraz idealną miłością: Wydało mi się nagle, że pływam w odkrytym basenie, do którego wiatr znosi żółte liście i sosnowe igły z lasu naokoło i zachodzące słońce prześwietla szklane werandy domów na zboczach gór; Lele macha do mnie z betonowej trybuny obrośniętej trawami i mchem (61); Opierałem się o wielką szybę wystawową Du Nordu i zobaczyłem kosze wrzosów na złomowisku, (…) i bosy pastuszek z fujarką – jakby z obrazu Chełmońskiego – szczerzył się do mnie samym wdziękiem: Więc zdążyłem zobaczyć jej twarz i potem się odwróciłem, i zobaczyłem jej oczy przez szybę (301).
Mimochodem jakby wizje owe demaskują pozy dwudziestolatków końca lat 60., pokazują rozpacz i bezsilność ukryte za stereotypami, według których kreują oni siebie i swoje życie: silnych, cynicznych facetów, bez ideałów i wiary, wiecznie pijanych, szukających towarzystwa przypadkowych dziewcząt na jedną zwariowaną imprezę. Rozbicie tożsamości nie pozwala im na stworzenie własnej postaci buntu, własnych gestów obronnych. Poprzednicy bogatsi byli o ideały i wiarę, o mity i autorytety. Cóż, że nierealne i naiwne, skoro dające siłę, by sprzeciwić się koszmarowi, by powiedzieć to jedno w życiu „nie”… pozbawionego tożsamości pokolenia końca lat 60. nie stać na samookreślenie i nie stać na spójną, duchową czy intelektualną biografię.
Wspomnienia Barbura to rejestracja faktów, zdarzeń, kilku myśli. To jedynie powierzchnia świata oglądana za pomocą filmowej kamery: Teatrzyki jednego aktora pod ramami z trzech desek i babie w białym fartuchu wyszedł browar na ciężarówie, i kruszyła wróblom rogala na wiatr, i skoczyliśmy do sklepu w centrum po piweczko, i FTM po krótkim postoju znowu zostawił kałużę oleju (86); Szmul posiadał w Jastrzębiej Górze znajomą willę w wiśniowym sadzie i poszedłem trochę popływać w Bałtyku, i potem wróciłem podciągając spodenki, i siadłem w tym miejscu, gdzie fale ubijają piach, i Szmul wybił sobie palec grając w siatkę na brzegu. Wracaliśmy potem z plaży w smród wielkiego lata i wściekłe słońce waliło ciągłe z nieba, i byłem jakby zmachany w środku; kopałem jakąś piłkę środkiem jezdni i szedłem i szedłem z koszulą na plecach, żrąc loda na patyku, i Danek machał dresem nad głową wachlując pysk, i kopnąłem piłkę w parkan ze skrzynką pocztową. Czułem swoją koszulę sztywną od prania w morzu i pagon odpiął mi się na ramieniu, i majtał się na wietrze jak chorągiewka, i byłem przetrenowany na deptaku (78).
Pokoleniu marca ’68 odebrano tożsamość, wkrótce także – odebrano własne miejsce na ziemi: (…) wyjechałem z Polski ze względu na Izrael, do którego nie pojechałem. (…) zaliczyłeś niezgorszy kanał emigracyjny i wyprowadziłeś się z domu, i mieszkałeś na autostradzie (303). Cóż z tego, że o grupach na wolnym powietrzu pisze nie Polak, lecz wychowany w Polsce Żyd? Sam przyznaje: (…) daleki byłem od próby włożenia sobie w głowę, że mogę żyć tylko w Polsce lub w Izraelu (291). O jego doświadczeniach, poglądach i ukształtowaniu osobowości nie decyduje narodowość, lecz miejsce: rzeczywistość Polski końca lat 60. Emigracyjna nostalgia jawi się więc jako tęsknota do kilku warszawskich ulic, do ciastek od Bliklego, do stodolanych koncertów, do dziewcząt spacerujących Krakowskim Przedmieściem: Tylko, że znowu była cholerna jesień w pustym mieście, i jeśli o mnie chodzi, to dziękuję; najgorzej dawałem sobie radę z tęsknotą do dziewczyny, która kiedyś w rozpiętym kożuchu w najgorszy mróz wychodziła roześmiana z bramy ASP i miała zawsze czarne oczy i najlepsze nogi na Krakowskim, a latem ścinała włosy na chłopaka, i mówiła, że jest cholernie nowa. Więc starałem się tę tęsknotę upraszczać, żeby wyć z tęsknoty tylko do sytuacji, i nauczyłem się chyba jakby wyć słowami, i nie moja wina, że musiałem to wycie upraszczać, bo nie mogłem zobaczyć tych paru kamienic czy ulic, gdzie kiedyś biegałem w dzieciństwie; ale najlepsze w tym wszystkim było to, że wyjechałem z Polski ze względu na Izrael, do którego nie pojechałem (303).
Nie pojechałem… Tak Elemu, jak Szmulowi czy Dankowi obce były syjonistyczne idee i na myśl im nie przyszło powtarzać wędrówki Żyda-wiecznego tułacza, zdążającego do swej Ziemi Obiecanej. Mieli własny kąt, którego nie chcieli opuszczać, na bezdomność skazała ich peerelowska Polska końca lat 60.: (…) niech mi gnoje nie pieprzą, że trzeba było od razu wyjeżdżać, bo wypróbowałem to na sobie i byłem tam, i znam ten ból; zwody i awanse jak na studiach, że wszystko odkładałeś na potem, choć od dawna wiedziałeś gdzieś w środku, że będziesz musiał kiedyś wyjechać z tego kraju. Ale miałem czas i starałem się tylko myśleć o tym na luzie, żeby mi nie zdechło, i zadawałem sobie wiele trudu, żeby choć trochę mniej czuć się obco, i powtarzałem sobie tylko, żeby przeczekać i zagrać na czas. (…) nigdy nie wypinałem się z żydostwem ani nie zgrywałem na nie-Żyda i teraz coraz większy niepokój mnie ogarniał za każdym razem, gdy chlapali brudnymi jęzorami na Izrael (…) czułem się garbato i gniłem po pas w błocie, i nawet przez głowę mi nie przeszło, że to moje ostatnie polskie wakacje. Miałem kompletny demol w mózgu i łapałem się na jakichś zupełnie nowych myślach; nie można nikomu wytłumaczyć i nie przeczytasz tego w żadnej książce, i nikt ci tego nie powie; ruszasz przed siebie chrzaniąc wszystko, bo chcesz mieć dokoła luz i naprawdę miałem pomysł, żeby ruszyć w Europę, bo tutaj sprawy wzięły w łeb (70-71).
Bohater „Opowieści pewnego emigranta” Kaczmarskiego, polski Żyd, ani syjonista, ani też i goj, który stracił tożsamość, służąc komunistom, reżimowi, wyrzucony z Polski w 1968 roku, nie potrafi odnaleźć swego miejsca na ziemi. Sam sobie zgotowałem zgubę – wyznaje doświadczony, dokonujący rozliczenia z życiem człowiek. Barburowi, dwudziestolatkowi wygnanemu z Polski, zgubę zgotowała przybrana ojczyzna. Zgubę, która powoduje, że może on powtórzyć gorzkie słowa starego emigranta: Jak ja powiem Jehowie/ Za mną Jahwe stań/ Z tą Polską związanym/ pępowiną hańb…
-
„Ja – dwudziestoletni, nie pozbawiony inteligencji, sprytu i uroku mężczyzna../7