Z “GOMUŁKOWEM” W TLE.
TELAWIW OnLine: BTW dzisiejszego tematu z tzw. gomułkowską emigracją do Izraela 1956-60, wrzucam tu parę luźnych fragmentów – oddających ówczesne klimaty – ze spisanych przeze mnie skrzętnie 🙂 i wydanych w 2012 wspomnień telawiwskiego adwokata Romana Kesslera pt. WARSZAWSKI BEDUIN.
@
17 lutego 1960 roku samolotem izraelskich linii EL-AL przylecieliśmy z moją matką z Wiednia do portu lotniczego w Lud pod Tel Awiwem (obecne lotnisko B-G). Pierwszy raz stopa moja stanęła na ziemi izraelskiej. Nie mogłem jeszcze wtedy wiedzieć, na jakiej planecie wylądowałem, jak długo na niej pozostanę, i jak właściwie wyglądać będzie moja sytuacja w tym kraju. Nie ulega dziś dla mnie wątpliwości, że w pierwszym okresie po przybyciu do Izraela odczuwałem rodzaj euforii.
…Przedtem jeszcze na lotnisku w Wiedniu pierwszy raz zobaczyłem samolot z wielkim napisem EL-AL. Otworzył się nagle przede mną zupełnie inny świat od tego, który znałem dotychczas. Żywy, elegancki, pulsujący, pełen barw i dźwięków muzyki, a nade wszystko życzliwy – zadziwiający dla przybysza z szarej, ponurej i przaśnej rzeczywistości PRL. Prześliczne, sympatyczne i grzeczne stewardessy-brunetki, szczere i niewymuszone uśmiechy – trzy i pół godziny lotu do Izraela przemknęły jak jakiś kolorowy sen.
Tempo wydarzeń było wówczas błyskawiczne i z pewnością wielu rzeczy nie zapamiętałem lub umknęły mojej uwadze. W ogóle do dziś nie rozumiem, w jaki sposób udało mi się zorganizować cały ten wyjazd z Polski – w tamtych czasach wymagało to naprawdę niesamowitej desperacji i kolosalnych wysiłków. Sam proces podejmowania tego rodzaju losowej decyzji był mocno traumatycznym przeżyciem. Gdybym jeszcze potem leciał do jakiegoś kraju europejskiego lub USA…, pewnie inaczej bym się z tym wszystkim czuł, bo znałem angielski, ale Izrael, Bliski Wschód – kompletna Terra Incognita. Nie jestem w stanie odtworzyć sobie dokładnie w pamięci momentu, kiedy stanąłem na izraelskiej ziemi.
Ostatecznie 17 lutego 1960. o piatej rano wylądowaliśmy na lotnisku w Lud pod Tel Awiwem. Czekały na nas dwie Róże – moja szanowna siostra i nasza znajoma, żona lekarza z Bydgoszczy. Dostałem automatycznie przyznawane w takich wypadkach obywatelstwo izraelskie i „Teudat Ole”, czyli dowód osobisty nowego imigranta. Wręczyli mi też od razu „czerwoną książeczkę” – legitymację członkowską centrali związkowej Histadrut, uprawniającą także do korzystania z Kasy Chorych. Matkę zabrali ambulansem do szpitala JOINTu w miejscowości Pardes Kac niedaleko Tel Awiwu. Dyrektorem tej instytucji był wtedy profesor Goldszmidt, popularna dawniej postać w Łodzi, który wspaniale się matką zaopiekował.
Siostra była już wtedy po rozwodzie i mieszkała kątem u kuzynki naszej matki. W związku z tym, zgodnie z obowiązującymi przepisami, przysługiwało nam wspólne mieszkanie, jako komórce rodzinnej. Oznajmiłem nie znoszącym sprzeciwu tonem, że gotów jestem mieszkać tylko blisko morza… Po dłuższej chwili konsternacji któryś z tych urzędników obsługujących na lotnisku nowych emigrantów, zaczął szperać gorączkowo w papierach, po czym powiedział z wahaniem, że nad morzem jest tylko „maon akademaim” (osiedle akademickie) w miejscowości Herzlija Pituach, kilkanaście km na północy od Tel Awiwu.
Nie miałem zielonego pojęcia, gdzie to jest, ale bardzo się ucieszyłem, że nad morzem – po czym z siostrą i bagażami zostaliśmy przetransportowani taksówką do tej miejscowości pod Tel Awiwem. Wtedy nie była to jeszcze ekskluzywna dzielnica willowa, z rezydencjami dla dyplomatów, tak jak teraz. Pamiętam, że w drodze z lotniska zwróciłem głównie uwagę na to, że wszędzie jest pełno białych domów… Pierwszy raz w życiu byłem w południowym kraju i ta biel oraz jaskrawe słońce dosłownie mnie oślepiały. To były pierwsze moje wrażenia wzrokowe po przyjeździe do Izraela. Do dziś Tel Awiw nazywany jest „białym Miastem” (ir lewana – hebr.).
Taksówka zatrzymała się na wysokiej skarpie – między istniejącymi do dziś hotelami Arkadią i Haszaron – z góry widać było błyszczące w słońcu błękitne morze… Po drugiej stronie szosy na sporej, częściowo niezabudowanej parceli stało 25 parterowych baraków z azbestu. Wysiadłem z taksówki w stronę ciągnącej się w dole plaży… Dostaliśmy skierowanie do baraku nr 17/alef – małe okienka z siatką, wąski korytarzyk, salonik, na prawo kuchenka półtora na półtora metra, butle gazowe, kabina prysznicowa, pokoik-sypialnia. Wszędzie te same małe okienka z gęstą siatką chroniącą przed komarami…
Pomyślałem sobie jednak w pierwszym momencie: nie jest źle – mamy miesiąc luty, grzeje słońce, jest ciepło, Morze Śródziemne; zaledwie kilka godzin temu w środku Europy śnieg, zawieje i Syberia…, a tutaj proszę bardzo – bezchmurne błękitne niebo, ciepła, łagodna bryza… Mój przyjaciel Jurek Press, który też jest adeptem „osiedla akademickiego” lubi do dziś wspominać, że wysiadając wtedy z tej taksówki obładowanej bagażami – w długim czarnym płaszczu i z długimi włosami, w szaliku i w kapeluszu – wyglądałem jak nie przymierzając „Chopin wysiadający z kibitki”.
To było naprawdę dziwne i złożone uczucie; pamiętam, że patrząc na ten barak 17/alef, poczułem nagle, iż pierwszy raz od wybuchu wojny w 1939 roku mam swoje własne locum (za które zresztą mieliśmy płacić Sochnutowi 18 funtów miesięcznie). W Bydgoszczy mieliśmy wprawdzie swoje mieszkanie, ale co rusz nam tam kogoś dokwaterowywali. W tych 25 azbestowych barakach tworzących „maon akademaim” – było w sumie 50 mieszkań, w których umieszczono rodziny z całego świata. Z kilometr dalej na północ było drugie podobne osiedle, ale dla ludzi bez studiów wyższych i nazywało się „Nof jam” (krajobraz morski).
Naprzeciwko nas w następnym rzędzie mieszkała trzyosobowa rodzina Pressów, która jako pierwsza powitała nas w tym miejscu, gdy usłyszeli, że rozmawiamy z siostrą po polsku. W ten sposób poznałem Jurka Pressa, byłego studenta Politechniki Warszawskiej, znakomitego brydżystę – natychmiast się zaprzyjaźniliśmy. Press pokazał mi w jednym z baraków sklepik spożywczy tzw. makolet prowadzony przez Żyda z Argentyny z kilkorgiem dzieci. Najmłodsze z nich przywiązywał długim sznurkiem do płotu, żeby mu nie uciekło. Ten człowiek, którego zapamietałem zawsze z kaszkietem na głowie, zawsze wychodził na wysoki brzeg morski, tęsknie spoglądał w siną dal i marzył o powrocie do Argentyny.
Jurek Press mieszkał w tym osiedlu do końca 1960 roku z żoną Hanką, córka Kamilą (Kamą) i z piękną wilczycą syberyjską imieniem Kaja – jedynym psem, który kochał Marka Hłaskę.
Jeśli chodzi o ludzi z Polski w „osiedlu akademickim”, to właściwie byliśmy tylko ja z siostrą, rodzina Pressów, a całkiem na skraju także w azbestowym baraku nr 25 mieszkał inżynier nazwiskiem Baldinger. Jego małżonka lubiła popijać zdrowo wódeczkę w naszym towarzystwie, a po śmierci męża wyjechała na stałe do Australii. Razem z nimi w tym samym mieszkanku rezydował niejaki „Odkurzacz” – jak go dyplomatycznie nazywaliśmy. Miał cienki czarny wąsik i zajmował się głównie panią domu, która była o wiele lat młodsza od bardzo już sędziwego inżyniera Baldingera.
Dokładnie po 12 dniach od momentu wylądowania w Izraelu, czyli 1 marca 1960, zacząłem uczyć się języka hebrajskiego na specjalnych kursach dla imigrantów (tzw. ulpan) w centrum starego Tel Awiwu – przy ulicy King George w „Beit Ha-chalucot”, czyli w Domu Pionierek. Raz na godzinę koło tego naszego „osiedla akademickiego” przejeżdżał czerwony autobus z istniejącej do dziś firmy „Unitet Tours” należącej do małżeństwa pochodzącego z Krakowa. Wsiadałem do niego o 7 rano i jechałem na „ulpan”. Tak było przez pół roku – pięć godzin dziennie – nasza grupa kursantów liczyła ponad dwadzieścia osób, ale z Polski byłem tylko ja.
Wszystko działo się wtedy jakby samo z siebie, bez aktywnego udziału z mojej strony. Szok kulturowy, geograficzny, termiczny… Całkiem inny był nawet kolor morza… Cała ta początkowa euforia i fascynacja – soki cytrusowe i marchewkowe, które tak barwnie opiewała moja siostra w swoich listach – niepostrzeżenie zaczynały jednak gdzieś odpływać pozostawiając po sobie poczucie dotkliwej pustki, zawodu i niespełnienia… Nawet sam się nie spostrzegłem, gdy podobnie jak ten „Argentyńczyk” od nas zaczałem stawać nostalgicznie na wysokim brzegu morza, zadając sobie pytanie: „co ja tu robię?”.
Nie pamiętam, czy gdzieś poszedłem na pierwszego Sylwestra w Izraelu… Wiele czasu spędzałem z Pressami, którzy mieli wówczas objazdowy „teatrzyk lalek” – występowali z nim w różnych kibucach na terenie całego kraju. W baraczku u Pressów obywały się huczne imprezy i wielodniowe maratony brydżowe połączone naturalnie z intensywnym pobieraniem napojów wyskokowych. Nie odpowiadało mi to wówczas zbytnio, a na brydża jakoś nigdy do końca się nie załapałem. Częstym gościem u Pressów był ich przyjaciel Marek Hłasko, któremu rano po nocnych libacjach moja siostra gotowała kaszkę manną… Słuchałem koncertów symfonicznych na wielkim radiu „Stradiwarius” prod. NRD – które przywiozłem z Polski i przechowuję do dziś w kancelarii.
Na ulicy Allenby były w tamtych latach trzy polskie księgarnie: Edmunda Neusteina (od 1957), Ewy Szyper i genialnego człowieka nazwiskiem Fok wyglądającego jak pajęczyna…(chyba pochodzącego ze Lwowa). Często tam zaglądałem. Dwie książki, które najpierw przeczytałem w Izraelu: „Doktor Żiwago” i „Exodus” – oczywiście w polskich tłumaczeniach, kupione zostały u Neusteina lub Ewy Szyper. Przez cały czas tkwiłem w polskim środowisku – ale nie zwierzałem się prawie nikomu ze swoich rozterek i nostalgii.
W tych latach w Tel Awiwie istniało naprawdę bardzo szerokie środowisko polskie. Wielu przybyszów znad Wisły zamieszkało w nowo zbudowanej dzielnicy Ramat-Awiw na północy miasta, która wydawała im się wówczas jakimś dalekim przedmieściem, a dziś jest miejscem znakomitym, siedzibą Uniwersytetu Telawiwskiego, Domu Diaspory etc. Z tamtych czasów datuje się właśnie nazwa „Gomułkowo”, jakim ochrzczono Ramat-Awiw w drugiej połowie lat 50. Zdaje się, że tego najwięksi teoretycy markismu-leninizmu nie mogliby przewidzieć w najśmielszych oczekiwaniach.
W „Gomułkowie” w parterowym tzw. starym centrum handlowym prosperował wtedy polski lokal o nazwie „Mariko”. W piątki odbywały się tam wieczorki taneczne, a my przyjeżdżalismy z Herzliji ciężarówką jednego z kolegów Jurka Pressa. Mieszkałem więc nadal w tym baraczku w Herzliji, gdzie niestety siostra dbała gorliwie o moją cnotę, utrącając mi wciąż różne romantyczne znajomości. Sama zresztą już jej obecność była ze zrozumiałych względów poważnym utrudnieniem, gdy chciałem sobie jakąś dziewczynę sprowadzić na noc.
Chodziliśmy często na plażę – zwłaszcza w piątki i soboty, gdy przyjeżdżali do nas także goście z Tel Awiwu. M.in. pojawiał się stale pochodzący z Wilna znany przed wojną laryngolog dr Libo z żoną, byłą pieśniarką operową. Nasi goście z polskiego Tel Awiwu przyjeżdżali zawsze na plażę z wałówkami w wielkich turystycznych pojemnikach. Potem szło się do nas na górę, gdzie Róża wystawiała przed progiem miednicę z wodą, żeby nie nanosili piasku do środka. Przez 3,5 roku, które spędziłem w tym baraku, zmuszony byłem tolerować te miednice… Częstym gościem bywał u nas Izio Lustiger, bliski krewny późniejszego arcybiskupa Paryża, Jean-Marie Lustigera.
Akurat w tym czasie Marek Hłasko przyjechał do Izraela ze swoją żoną – niemiecką aktorką filmową – Sonią Zimman. W pewnym momencie wspomniany już wyżej inżynier Baldinger okazał się kuzynem słynnego Billy’ego Wildera. Obaj panowie pochodzili z Suchej Beskidzkiej i utrzymywali kontakt listowny; Baldinger stale prosił swojego sławnego krewnego z Hollywoodu o pomoc finansową. Tamten przysyłał mu tasiemcowe listy o swoich planach filmowych, z fragmentami najnowszych scenariuszy etc., ale raz tylko dołączył do tego banknot $10.
No cóż, ze słynnej końcówki filmu Wildera pt. „Pół żartem, pół serio” wiadomo przecież – „Nobody is perfect”.