FRUWA TWOJA MARYNARA.
TELAWIW OnLine: Kolejny fragment nowej książki pt. „Fruwa twoja marynara” – w rozmowie z Krzyśkiem Urbańskim opowiadam o końcówce lat 60. w peerelu i początkach pomarcowej emigracji w DK. Książka powinna ukazać się w drugiej połowie roku i będzie też dostępna online.
@
Gdzie poza Legią w skomunizowanej Warszawie skupiało się życie towarzyskie waszego chłonnego wrażeń pokolenia?
Długie sobotnio-niedzielne wieczory i nocki nasze pokolenie, przynajmniej frakcja warszawska, spędzało najchętniej w zasłużonych studenckich klubach: Stodoła na Nowowiejskiej, Centon na Uniwerku przy głównej bramie zaraz na prawo schodami na górę, Hybrydy w pałacyku na Mokotowskiej 48 i Dziekanka na Krakowskim, gdzie w mrocznej piwnicy prosperował jasno oświetlony barek z muzyką jazzową do tańca. Najlepsze były tam zawsze trwające do białego dnia pijane “bale gałganiarzy” z przebierańcami z ASP, ten klub podupadł niestety po tym, jak Wajda nakręcił tam sceny z chybionego zresztą kompletnie “Polowania na muchy” wg Głowackiego.
Do klubów studenckich wchodziło się przeważne bez biletu na tak zwany krzywy ryj – mieliśmy wszędzie znajomych bramkarzy i wprowadzaliśmy też znajomych ludzi, którzy nie mieli legitymacji studenckiej, bo nie dostali się na studia lub wylecieli zaraz po pierwszym semestrze. Dopiero dużo później zrozumiałem, że ciemna i zadymiona przestrzeń Stodoły była „bańką” chroniącą nas w jakimś sensie przed tym całym komuszym gnojem inwazyjnym na zewnątrz.
Mieliśmy w dodatku niesamowity fart, że w tych wszystkich klubach studenckich, podobnie jak kiedyś wcześniej w ogólniaku na różnych zabawach szkolnych grały zawsze takie jakby nasze własne warszawskie zespoły rockowe: Dzikusy, Pesymiści, Pięciu, Kawalerowie, Chochoły, Diamenty, które poza stolicą właściwie nie istniały i były nieznane.
Najpopularniejsza była Stodoła z parterową dużą salą dawnego kina wojskowego „Oka” na zapleczu Nowowiejskiej 26. Grały tam przeważnie na przemian zespoły: Pesymiści i Pięciu – w przerwach puszczali utwory Beatlesów przez kamerę pogłosową. Ciemnawa sala była gęsto zadymiona Sportami i Giewontami, w barku przeważały węgierskie tzw. kwachy – dozowane z aptekarską precyzją przy pomocy słynnej „szklaneczki z plasterkiem”. Przyprawialiśmy ostro przy „ulubionym wśród braci studenckiej barku” – jak określała to miejsce tzw. prasa centralna. Pesymiści grali fantastyczny utwór „Słowa-imiona”. Większość tych kapel, choć sprzęt miały dużo słabszy, przeważnie czeski lub enerdowski, wykonywała też cholernie fajnie np. gitarowe kawałki Shadowsów.
W środku tego smętnego, skomunizowanego miasta nagle gęste przeszywające dźwięki jakby Jimmy Hendrixa – jakie to fantastyczne uczucie było wtedy, gdy słyszałeś tak właśnie ostro grających „Pięciu” – jeden z tych zespołów warszawskich stale występujących w „Stodole”. Tam odbywały się też uważane za mega elitarne „Czwartki Jazzowe” – z udziałem stosunkowo niewielu ludzi i fajnych dziewczyn przeważnie z Architektury, skupionych przy tym „ulubionym barku” – pełny luz w totalitarnym mieście.
Powiem jeszcze tylko na wszelki wypadek w temacie klubowym, że omijaliśmy zawsze skrzętnie szerokim łukiem tak zwane klubo-kawiarnie ZMS, czyli głównie sztandarowy Uśmiech na rogu Marszałkowskiej i Pięknej w topornym stalinowskim gmaszysku z płaskorzeźbami, a także nieco bardziej wyluzowane Spotkanie na Żoliborzu, no i kompletnie już szemraną wówczas Piosenkę koło ZOO.