FRUWA TWOJA MARYNARA.
TELAWIW OnLine: Kolejny fragment nowej książki pt. „Fruwa twoja marynara” – w rozmowie z Krzyśkiem Urbańskim opowiadam o końcówce lat 60. w peerelu i początkach pomarcowej emigracji w DK. Książka powinna ukazać się w drugiej połowie roku i będzie też dostępna online.
@
– Wróćmy jeszcze do tego exodusu z Polski. Odprowadzałeś kogoś na Dworzec Gdański, zanim sam wyjechałeś?
Prawie zawsze, gdy znajomi ludzie pakowali się do tych pociągów i za każdym razem to były momenty traumatyczne. Do Wiednia pociąg jechał przez graniczną stację Zebrzydowice i Czechosłowację, a do Skandynawii przez Enerdowo i następnie duńskim promem do Kopenhagi. Ten do Wiednia zaczęliśmy nazywać między sobą „15.10 zadżumionych”, czego inspiracją był klasyczny western „15.10 do Yumy”. Faktycznie odchodził o tej godzinie. Siłą rzeczy, wielu emigrantów miało krewnych lub przyjaciół Polaków, którzy ich odprowadzali, choć ubecja otwarcie filmowała ludzi na peronie. Miałem kolegów, których jeszcze po latach męczyły wyrzuty sumienia, że nie odprowadzili mnie wtedy na Gdański, bo się bali.
Pamiętam, jak na takim żurawiu-hydrancie do lokomotyw, podobnym do szubienicy, stojącym na końcu peronu, majtały się rozprute żyletkami przez celników pierzyny i poduchy – pierze latało na wietrze. Obok tego hydrantu znajdował się jakiś baraczek z zaimprowizowaną komorą celną i celnicy przetrzepywali tam przesiedleńcze mienie żydowskie, szukając „złota, dewiz i brylantów” – rozpruwali piernaty i chmury pierza latały w powietrzu nad torami.
– Zapamiętałeś może konkretny moment, gdy ostatni raz wyszedłeś z domu i ruszyłeś w świat?
Zapamiętałem i to dosyć ostro, choć to się odbyło jakby w malignie. Musiałem jechać taryfą na dworzec. Mieszkałem wówczas u ojca na Bielanach. Ojciec zamknął się w pokoju i w ogóle nie pożegnał się ze mną. Pojechałem z mamą, która mieszkała gdzie indziej. Był koniec listopada i padał drobny deszcz. Na peronie spotkałem trzech najbliższych kolegów „nie-żydowskich”. Pamiętam ich blade i jakby skurczone twarze pod czarnym parasolem. Jednym z nich był Krzyś, który później odwiedził mnie w Kopenhadze. Pociąg z wolna nabierał prędkości, zastygłe na peronie sylwetki ludzkie i potem znikające we mgle zarysy PKiN.
– Jak wyglądało wasze pierwsze zetknięcie ze światem zachodnim – to musiało być przecież wtedy szokujące.
Nasze wyobrażenia o Zachodzie, zanim tam wyjechaliśmy kształtowały się głównie na podstawie najlepszych filmów, które przebijały się stamtąd czasem i literatury, która w peerelu wydawana była z opóźnieniem, ale w całkiem niezłych przekładach. Tak samo wydawało nam się zresztą w Warszawie, że żyjemy we względnie normalnej Europie – w dużym mieście, gdzie jakoś dajemy radę, o czym była już mowa wcześniej. Okazało się niestety potem, że ten Zachód w prozaicznym realu wygląda niekoniecznie tak, jak w tych książeczkach i salach kinowych.
To zresztą była jedna z najdziwniejszych spraw w tym wszystkim; byliśmy oczytani w najlepszej literaturze światowej, która wychodziła w Polsce głównie dlatego, że komuchy celowo chcieli odciągnąć młodzież i „inteligencję pracującą” od polityki i kościoła, tolerując też dlatego w pewnym stopniu, choć z nieukrywaną podejrzliwością, muzykę rockową, czyli sławetny „bigbit”. Potem człowiek wybył ze skomunizowanej przestrzeni i bez ostrzeżenia w najprostszym rozumieniu tego słowa poczuł się dziadem.
Pamiętam ten moment w Wiedniu: wyszedłem w nocy z hoteliku, gdzie na chwilę nas zakwaterowali. Boczna uliczka, secesyjne kamienice, złocone aniołki i cherubinki na gzymsach, jak w tych kamienicach cudem ocalałych sprzed wojny w Warszawie, których za komuny prawie nie było widać, bo tak były zapyziałe. Wiedeńskie domki były wychuchane na błysk – równiutkie bruki, ani jednego papierka. Nagle widzę sklepik piwniczny, schodki w dół, jaskrawo oświetlony – tysiące skarpetek rozwieszonych na ścianach i suficie. Ile to człowiek musiał się naganiać, żeby wyczaić w Warszawie zwykłe elastyczne skarpetki z byle wzorkiem. Masa towarowa była pierwszym szokiem.
Główny problem mojego środowiska już zaraz po wyjeździe – polegał jednak na tym, że musieliśmy jakoś wymyślić się na nowo i to już niestety przeważnie każdy na własną rękę, co też stanowiło dodatkową trudność, bo kompletnie nie byliśmy do tego przyzwyczajeni. Dawniej prawie zawsze działaliśmy w jakimś sensie wspólnotowo, choć nikt tego nie definiował w ten sposób. Później siłą rzeczy nastąpiły dalsze, naturalne zresztą całkiem etapy, gdy zaczęliśmy stopniowo oddalać się od siebie, pogrążając się już każdy z osobna we własnym indywidualnym życiu.
– Pokazujesz to stopniowo, ale dosyć wyraźnie, choć bez nazywania po imieniu w „Grupach na wolnym powietrzu”.
Chodzi o to, że nigdy już potem, poza jakimiś emigranckimi rozmowami knajpowymi do rana i imprezami pijackimi nie było między nami takiej fantastycznej więzi pokoleniowej w rodzaju tych migawek opisanych tutaj przeze mnie wcześniej – jakkolwiek infantylnie by to nie brzmiało – gdy na początku roku szkolnego czekaliśmy w luźnej grupie chłopaków i dziewczyn z naszego ogólniaka na schodkach pod „papierniczym” na rogu Czackiego i Świętokrzyskiej i skoczyliśmy na prywat w gmachu PASTA z jednym nagraniem Beatlesów na strzępie taśmy w „tonetce”.
Chcę powiedzieć, że dorastaliśmy w świecie pełnym sprzeczności, w przestrzeni pełnej kłamstwa, ale myśląc o fajnych książkach, które wtedy czytaliśmy i filmach, które udawało nam się zaliczać, nie mam sobie w sumie nic do zarzucenia, bo do dziś chyba niczego lepszego w tych wszystkich dziedzinach nie wymyślono i rzeczy te wydają się ponadczasowe. Nie mam przy tym żadnej pewności, czy przypadkiem bez cholernego ciśnienia stwarzanego przez komunę mielibyśmy w sobie tyle samozaparcia, żeby jakoś razem docierać do tych najlepszych konwencji.