TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | grudzień 19, 2013 | 5:24

IMIĘ TWOJE CZĘŚĆ ŚWIATA (3)

Najnowsza, zremiksowana wersja opowiadania Imię Twoje Część Świata, które drukowane było najpierw w Izraelu i następnie w Polsce w tomie moich opowiadań pt. TEN ZA NIM.

Zamówiony przeze mnie kotlet po kijowsku

przywędrował do mnie po 45 min. z Kijowa.

(Nabokov)

Którejś nocy wielbłądy przelazły luzem z egipskiej strony i beduiński tropiciel Dziucha powiedział, że nie miały żadnego obciążenia na garbach, bo w jasnym blasku księżyca ślady szły zygzakiem. Więc tym razem nie było tak, że chcieli przerzucić jakieś kałachy i granaty dla Palestyńczyków – tropiliśmy cholerne dromadery aż do kolorowego napisu „Welcome to Gaza” i nad ranem przymglone kontury palm na horyzoncie wyglądały jak rysunki jaskiniowców.

Na szosie nabrzeżnej między Gazą i Chan-Junes bose Beduinki pędziły stada owiec w tumanach mgły i kurzu – osiołki machały ogonami pod palmami daktylowymi, oganiając się od much. Na poboczach ciągnęły się kartofliska poniżej poziomu morza z wodami gruntowymi podchodzącymi pod samą powierzchnię – lubiłem patrzeć na tunele foliowe z drewnianymi pługami fellahów i z kefijami powiewającymi ze skrzypiących strachów na wróble.

Tropiciel Dziucha najbardziej ze wszystkiego nie znosił, gdy przemytnicy z egipskiego półwyspu Synaj – przechodzili przez granicę na podeszwach z baraniego futra. Zjeżdżając potem z patrolu wyhamowaliśmy w rozpędzie i w życiu takiego cyrku nie widziałem. Byk z pochylonym łbem stał pośrodku drogi – w odległości rzutu granatem – jakby nas chciał zrogować.

Wieczorami oglądaliśmy filmiki wideo – w promie kosmicznym z kanapami rokoko złota rybka nie chciała spełniać życzeń. Kaseta Cohena – 4 nad ranem, New York w grudniu, facet z różą w zębach. Przed nocnym patrolem jakiś oszołom z pneumatycznym młotem „Cobra” zagonił nas do kopania dołów przy świetle księżyca – wracając potem nad ranem do campu zobaczyliśmy esowate, ociosane pniaki wkopane w piach, które były darem libańskiej Falangi* i miała z nich wyrosnąć puszcza cedrowa.

Momentami wszystko było OK – na postojach siedziałeś z butem na zawiasie płóciennych drzwiczek – tranzystor ładował arabską muzykę w gorącym wietrze, że z wrażenia dostawałeś morskiej choroby, jakbyś cwałował na wielbłądzie. Znowu złapaliśmy gumę na skręcie; w taki upał chciałbyś trochę pomieszkać – trzaski na łączach – w polowym telefonie na korbkę… przerywany krzyk dziewczyny jak zza morza: „Chcę cię nareszcie zobaczyć, chcę się wreszcie wygadać”. Zapiaszczona golarka zgrzytała na parodniowym zaroście.

24-godzinna przepustka – najpierw stopem do Beer-Szewy. Po drodze w knajpie kibucowej baby z robótką zerwały się na nasz widok zza chłodniczej lady – wielki schaboszczak z kapuchą i zimnym beczkowym Goldstarem. Wiatr przynosił piękny zapach sianokosów i bosonogie duńskie wolonterki w spranych szortach khaki, malowały kombajn, któremu nawalił zapłon i próbowały odciurkac benzynę szlauchem. Kierowca międzymiastowego autobusu otworzył okno i cisnął gruby plik gazet i reklamówek pod azbestową wiatę przystanku Egged.

W Beer-Szewie Beduini z tlenionymi kurwami szli na cmentarz brytyjskich żołnierzy z I wojny światowej. Burza piaskowa wdzierała się pod hotel Oaza, gdzie jak raz wznowili jakieś rozmowy z delegacją egipską – w targowy dzień owce pasły się na trawiastym pasie rozdzielającym przelotową trasę z włączonymi jarzeniówkami. Zobaczyłem ciemnoskórych Żydów etiopskich z kapłanem “kejsem” z białym parasolem, kupujących gumy do żucia w kiosku.

Na osiedlu z młodymi drzewkami ludzie w pasiastych piżamach oglądali w TV Moskwa defiladę rakiet balistycznych na Placu Czerwonym – facet ze złotymi kłami sprzedawał samowary na węgiel drzewny – 40 rocznica zwycięstwa nad Hitlerem. W szałasie koło szosy zamówiłem połówkę arbuza z wielkiej lodówy podłączonej do słupa trakcyjnego. Siedziałem na starej kanapie pokrytej płachtą i z głośnika leciała Um-Kultum** przebijana wiwatami spod mauzoleum Lenina, i zajechała zakurzona ciężarówa „tijulit” z weteranami na jutrzejszą defiladę

Zabrałem sie z nimi, bo jechali do Tel Awiwu – faceci z wiązkami orderów na białych koszulach z krótkim rękawem śpiewali rosyjskie pieśni partyzanckie i butelki izraelskiej wódki Gold kursowały między siedzeniami. Człowiek koło kierowcy nadawał w mikrofon: „Ja nastajaszczij ruskij aficier; ja był w samych trudnych bajach w Jewropie; mienia tiepier na wagzał praważdali admirały”.

Więc potem lecieliśmy szosą nr 4 oświetloną żółtymi jarzeniówkami i jumbo-jet schodził do lądowania pod Tel Awiwem – sprzedawali żółte tulipany z kubłów pod oświetlonymi wiatami przystanków z wielkimi zdjęciami nadmorskich dziewczyn w bikini. Skręcająca szerokim łukiem przelotowa arteria Ibn Gwirol z samochodami jadącymi wolno pod drzewami – moment nagłego luzu życiowego, gdy wracasz z wojska lub z jakiegoś wyskoku do Europy.

Świetlne litery “żywej gazety” leciały pod wysokim niebem i zmieniały się kursy akcji w monitorach, i koło fontanny na placu Dizengoff ustawili dwa teleskopy wycelowane w kratery na księżycu. Facet w bosmańskim kaszkiecie sprzedawał zdalnie sterowanego robota z antenkami i błyskającymi światłami – nad schodami płynęły srebrne baloniki ulicznego sprzedawcy i nieogolony człowiek w kombatanckim berecie grał na akordeonie rosyjskie melodie.

W galerii handlowej Dizengoff Center pedały u fryzjera tapirowały się w trzymetrowym lustrze za balustradką z pianki morskiej i mała dziewczynka odrabiała słupki pod włączoną suszarką, która zwiewała jej zeszyt z kolan. W jordanku koło podziemnego parkingu kobiety machały do bachorów na satelitach z bronią laserową i stary człowiek z tekturową walizką wjeżdżał schodami ruchomymi, nad którymi wisiała lotnia jak skrzydłowec Leonarda.

W wideograch trawiaste pobocza autostrady z łaciatymi krowami i reklamami – z kłębiastymi chmurami nad zbliżającym się miastem wieżowców – uciekały przed czerwonym kabrioletem, który ledwo wyrabiał przy wyprzedzaniu. Celowniki strategicznych bombowców przemiatały nad konturami zalesionych wysp i kontynentów i przez okienka kasowe multipleksu dmuchało zimne powietrze z zapachem Coli i popcornu. Przeciąg wydymał kotary pod zielonymi napisami “Exit” i jakieś gołębie miotały się pod dachem.

Zaśnieżone uliczki Pragi Czeskiej i Mozart przebijany zespołem Duran Duran z sąsiedniej sali – przypomniałem sobie duński film*** z Euroszimą w lunatycznej poświacie, gdy egipski policjant rżnął japońską kurwę na garbusie-VW.

CDN

@

*Maronici sprzymierzeni z Izraelem.

** Słynna piosenkarka egipska.

***”Element zbrodni” Von Triera.



Reklama

Reklama

Treści chronione