IMIĘ TWOJE CZĘŚĆ ŚWIATA (5)
Najnowsza, zremiksowana wersja opowiadania Imię Twoje Część Świata, które drukowane było najpierw w Izraelu i następnie w Polsce w tomie moich opowiadań pt. TEN ZA NIM.
Zamówiony przeze mnie kotlet po kijowsku
przywędrował do mnie po 45 min. z Kijowa.
(Nabokov)
Ale okej; potem znowu opowiadałem chłopakom, jak kiedyś obaliłem szampana w Stambule nad Bosforem pośrodku “wiszącego mostu” między Europą i Azją, ale oni chyba nie czuli tego bluesa. Dawidow wysprzęglał przy zmianie biegu. Czerwona kula zachodzącego słońca wisiała nad wydmami – zjeżdżając z asfaltowej szosy spuszczaliśmy trochę powietrza z opon, żeby nie ugrzęznąć w piachu – momentami na wykrotach leciałeś jakby w powietrzu.
Lubiłem patrzyć jak wiatr porusza wielkie srebrzyste Zeppeliny obserwacyjne nad młodymi palmami z bielonymi pniami. Ktoś brzdąkał na gitarze; wariat w krótkich spodenkach khaki i w rozwalonych wojskowych butach leciał środkiem jezdni, nie zważając na patrolowe jeepy. Zobaczyłem ciężarówy na poboczu i faceci w zielonych czapeczkach Keren-Kajemet* sadzili jakieś drzewka na wydmach, i musieliśmy obstawiać tych sadowników.
Oparłem nogę na gumowym kanistrze – beduińskie owce i czarne kozy koło studni “Bir-Malaga” – usiadłem na piachu między kaktusami i oparłem się łokciem na kępie ostrej trawy. Luźne rozmówki, miss obiektywu, wolna na rynku, pęta się, szuka faceta. Zacząłem się zastanawiać, czy kiedyś będzie mi się chciało opowiedzieć tym ludziom w Cahalu, jak kiedyś w Wonderful Copenhagen kapslowałem piweczka w browarze Tuborg – w ramach studenckiego jobu, bez podatku – żeby wyskoczyć potem na południe.
Metraż miałem na strychu – coś tam studiowałem – potem w Galilei robiłem za wolontariusza na wykopaliskach obejmujących parę tysięcy lat. Mieliśmy barakowóz, niezły kran i stołówkę namiotową – odkopywaliśmy mozaikę z pawiami i drapieżnikami, której narożnik odkryli, gdy buldożer odsłonił ogon pantery wygiętej do skoku. Potem odkryłem, że 4-godzinnego lotu do brzozowego lasku w tumach mgły przed terminalem lotniska Kastrup w DK nie da się nadrobić paroma tysiącami lat w tej ziemi.
W wojsku przypominają się różne numery z życia i nie ma chyba sensu niczego tłumaczyć. Najgorsze były momenty samotności – ostry skowyt w środku, że myślałeś normalnie, że się przekręcisz z żalu. Dawidow opowiadał, jak w Libanie rozciągali w nocy kolczaste druty koło ruin twierdzy krzyżowców Beaufort – buldożer wyrównywał podjazd dla ciężarówy RIO, która potem ugrzęzła w błocie, i drugi buldożer z rozpędu o mało nie wpadł w przepaść.
Tym razem wojsko zleciało mi jakoś szybko – ostatni patrol z flachami Stock’84 – znowu złapaliśmy jakieś gumy i Dawidow z chłopakami dostali odpału. Rano znaleźliśmy ślady tygrysa na piachu i generał z pneumatycznym młotem zrobił nam pożegnalny apel z podniesieniem flagi. Zobaczyłem jak tropiciel Dziucha wychodzi z bungalowu, przerzucając w rękach kawałek lodu i zluzował nas nowy skład rezerwistów, który przejął cholerną szosę patrolową.
Starym mercedesem benz z rozwalonym kogutem TAXI i haftowanymi firankami z frędzlami jedziemy z tropicielem Dziuchą do jego beduińskiego obozowiska za Beer-Szewą; tancerka brzucha miota się pod lusterkiem – reklamowe billboardy odbijają słońce, sianokosy, pola słoneczników – ciepły zapach obornika koło kibucu. Niebieskie ule pod przydrożnymi eukaliptusami i wielkie klatki z białymi kłakami bawelny.
Wjeżdżamy do “miasteczka rozwojowego” Ofakim nabrać benzyny – gabloty z falaflem i pestkami słoneczikow – facet w białym smokingu płynie dżonką w telewizorze. Sznury z plastikowymi czerwonymi chorągiewkami Coli w bufecie Gilat. Syczała para z ekspresu – dzieciak jechał na krowiej dupie, trzymając się naprężonego postronka. Beduini w brudnych kefijach sprzedawali kalafiory i adidasy koło pompy paliwowej. Trzy baby z wielkimi rolkami we włosach targały się z wrzaskiem pod pomnikiem z pomalowanym na czerwono starym sowieckim czołgiem z zadartą lufą.
W zabitym dechami kinie na rynku zrolowane fotosy tureckich i indyjskich filmów w zakurzonych gablotach. Z przyczepy ściągali po trapie wierzgającego byka i chłopaki z walizkowymi radiomagnetofonami siedzieli nieruchomo na krzywych barierkach – jak cholerne audiofile w dużych miastach wegetujący w norach z aparaturą Hi-Fi.
Szosa na Beer-Szewę; żołnierze z wielkimi torbami khaki na trempiadach*, cmentarzyska starych samochodów, złomowane krążowniki szos na zardzewiałych autobusach. Przypomniałem sobie nagle, jak wtenczas w Galilei jechaliśmy rozwalonym Studebakerem między trawiastymi wzgórzami i byłem szczęśliwy jak nigdy w życiu. Stada owiec zagradzały nam drogę; arabskie wiochy z rozwianą bielizną na dachach; między kamiennymi domami dym z palenisk i steki na węglu drzewnym pod meczetem.
CDN
@
*Fundacja zajmująca się zalesianiem Izraela.
**Przystanki dla żołnierzy jeżdżących stopem.