IMIĘ TWOJE CZĘŚĆ ŚWIATA (6)
Najnowsza, zremiksowana wersja opowiadania Imię Twoje Część Świata, które drukowane było najpierw w Izraelu i następnie w Polsce w tomie moich opowiadań pt. TEN ZA NIM.
Zamówiony przeze mnie kotlet po kijowsku
przywędrował do mnie po 45 min. z Kijowa.
(Nabokov)
Więc potem narastający terkot generatora w powietrzu – beczenie owiec na piaszczystym płaskowyżu z kolorowymi cysternami. Allah nie poskąpił deszczu w tym roku i Sulejman, młodszy brat tropiciela Dżuchy, tłumaczył, że jak się robi gorąco przenoszą obozowisko na wzgórze, a w porze deszczowej do kanionu ze świeżą trawą dla owiec. Gościnna chata na wzgórzu – stary beduiński cmentarz – senior rodu Abu-Rabijów w rozwianym burnusie, z ozdobnym kindżałem i w białej odświętnej kefiji przyzywał nas szerokimi gestami.
Biała klacz oźrebiła się Abu-Rabijom i nie dawała do siebie podejść ogierom – psy szczekały na koguty koło owczarni z falistej blachy. Wewnątrz gościnnej chaty okrągłe palenisko z mosiężnymi przyrządami do kawy na popiołach z węgla drzewnego; podłoga wyłożona kobiercami i materace z poduszkami pod ścianami; Sulejman raz po raz leciał z wiadrem do cysterny i skraplał wodą piach za progiem, żeby nie nawiewało do środka przez otwarte drzwi.
Dzieciaki przyniosły michy z ryżem i baraniną, spod których wygrzebywałeś wielkie płachtowe “pity” pieczone w gorącym piachu. Jedliśmy gołymi rękami, siedząc ze zdjętymi butami na podłodze i lepiąc piguły z ryżu, i potem dzieciaki obmywały nam ręce ciepłą wodą. Gorzkawo-kwaskowata kawa na dnie małych filiżanek; Sulejman rozgarniał węgle i wiatr huczał w wylocie na dym, i bosa dziewczynka zapiaszczonym pilotem skakała po kanałach w telewizorze.
Ród Abu-Rabijów wywędrował kiedyś z Półwyspu Arabskiego, bo rozeszło się o jednego dromadera, ktorego brakowało im do okupu. Mieli w ramach sulchy* z innym plemieniem ofiarować setkę wielbłądów za to, że zasztyletowali jakiegoś napalonego małolata, ale tamci stanowczo odmówili przyjęcia 99 wielbłądów i też zasztyletowali małolata Abu-Rabijom. Senior rodu tłumaczył teraz, że woleli opuścić tamte strony, choć dziś siedzieliby tam na jakichś polach naftowych.
Sulejman podwozi nas pikupem bez numerów do szosy, gdzie chodzą autobusy międzymiastowe. Mówi z przekonaniem, że najlepsi orientaliści pochodzą z Europy wschodniej. Jego profesor na Uniwersytecie Ben-Guriona w Beer-Szewie zna na wyrywki wszystkie części ciała wielbłąda w liczbie 40 i parzy kawę lepiej niż senior Abu-Rabija. Chmary kruków nad wysypiskiem – pachnie rozgrzanym asfaltem i świeżo skoszonym zbożem – słychać szum za plecami.
Jazda autobusem Egedu do Tel Awiwu. Z dawnego nasypu kolejowego na ulicy H’Rakiewet** zobaczyłem brudnożółty, widmowy budynek koncernu prasowego, gdzie miałem znowu zjawić się po wojsku. Za piętrowymi szybami rotacji w neonowych światłach drukował się nakład gazet w sześciu językach. Parking na dawnych torowiskach z barakiem z rampą “Komora celna” – kępy polnych traw znikąd – dziadek w budce z zamontowanym samochodowym lusterkiem stemplował karty postojowe.
W domu pocztowy worek z gazetami na tapczanie i dziewczyna nagrała się, że wraca pojutrze nad ranem, i żebym nie zapomniał odebrać wozu z warsztatu. Wsadziłem na łeb słuchawki i słuchałem Johna Coltrane,a – łaziłem boso po kaflowej podłodze i wycierałem plecy fajnym ręcznikiem. Wyjąłem puszkę piwa z lodówki – w telewizorze poczty sztandarowe defilowały na Górze Herzla w Jerozolimie – strzeliłem szybko drugi browar i postanowiłem skoczyć na miasto.
“Wideobary” nad morzem z wielkimi wentylatorami tłoczącymi na dwór tłuste opary frytek – punkowcy przed magnetowidami z zespołem Duran Duran na tle wieży Eiffla z planu filmowego najnowszego Bonda. Kolorowe race strzeliły w ciemność nad hotelem z dyskoteką na dachu – niosły się dźwięki elektronicznej muzyki – kurwa wspinała się chwiejnie do szoferki białej cieżarówy UNIFIL. Policjantki w odblaskowych kamizelkach kierowały ruchem na nabrzeżu.
Dyskotekowy tłum w amfiteatrze przed lustrzankową rotundą i dołem przejechał wóz straży pożarnej na syrenie – tęczowe ośmiornice żerowały w podświetlonym barze-akwarium na przystani jachtowej; dziewczyny na wrotkach robiły jaskółki na falochronie – wanty dzwoniły na gołych masztach w ciemności. Potem w starym porcie koło ujścia rzeki Jarkon do morza zobaczyłem oświetlony komin elektrowni – słonie z baldachimami przed hurtownią LEGO – połykacze ognia ćwiczyli na boisku nad wodą, gdzie rozstawili wielki namiot cyrku Medrano.
Na placu między warsztatami przystanął różowy mikrobus z lodami i kierowca włączył pozytywkową melodię z Doktora Żiwago. Zobaczyłem samochody z otwartymi maskami na błyszczących palach i wyklepane błotniki z ceglastą minią. Na wysokości I piętra wisiał żółty kantor z doniczkami pelargonii w oknach – rozebrany do połowy facet jak Michelangelo ustawiał samochodowe drzwiczki na wielkim regale obrośniętym pnączem, i potem spryskiwał je sprężoną wodą z rykiem jakby syreny fabrycznej.
Zobaczyłem swoje odbicie w szybie niebieskiego jeepa Suzuki z chartem na “smyczy ze spadochronowego płótna” i zaleciało karbidem, pizzą i zdechłymi kotami. Parę minut później Hilary w srebrnym lisie z wytrzeszczem szklanego oka zawisła nagle łokciem w powietrzu, gdy szwajcar hotelowy ze złotymi akselbantami otworzył jej gwałtownie drzwiczki taryfy przed Hiltonem.
W przyćmionym świetle lobby zobaczyłem libańskie zakonnice z różańcami z drewna oliwnego i szwajcar wystawił walizy z przytroczonymi kołami wyścigowego roweru przez rozsuwane bezgłośnie drzwi. Gwizdnął na taryfę z reklamą komputera i taksówkarz wyciągnął ze schowka plan miasta, i włączył elektroniczny taksometr. Zobaczyłem Hilary koło metrowego posągu fallusa z brązu – płonące pochodnie pod rozwianymi flagami – grali Chopina na białym fortepianie z kandelabrem.
Murzynka w czerwonym t-shircie upuściła niebieski kamień ejlacki na posadzkę z czarnego marmuru. W “salce palmowej” ostrzeliwali fleszami Jose Feliciano w ciemnych okularach – metaliczne błyski w półmroku rozświetlały upudrowaną twarz ślepca, nie dajacego rady powstrzymać grymasów rozpaczy. Jakiś menago w garniturku z granatowego tenisa zaczął wrzeszczeć, żeby przestać. W ostrych światłach dwóch pierrotów we frakach witało gości gestami robotów, podając im plastikowe bukieciki.
CDN
@
*Proces przywracania spokoju (arab.)
** Kolejowa (hebr.)