TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | czerwiec 19, 2014 | 3:01

MYDŁO – opowiadanie RENATY JABŁOŃSKIEJ

Lubię “Syntabon”, przypominający mi zwykle szare mydło z dawnych lat. Dobrze zmywa brud i usuwa plamy. Nie wszędzie go sprzedają, na ogół w nielicznych starych sklepach spożywczych czy drogeriach.

Ostatnio kupuję go w takiej zapyziałej drogerii w mojej dzielnicy.

Właśnie tam zachodzę. Sprzedawca, człowiek około 50-letni, w szarym fartuchu z długimi rękawami, spod których trochę wystają niebieskie mankiety koszuli, wita mnie staroświckim ukłonem. Gdy proszę o trzy kawałki, spogląda na mnie uważnie.

– Wie pani, już to przestali produkować. Mam jeszcze zapas, z 16 kawałków. Jeśli pani chce, sprzedam je tanio. Teraz rzadko kto je kupuje.

– Ojej, wezmę jeszcze trzy, więcej nie mam gdzie położyć, mam małą kuchnie i mało szafek.

Zastanawia się.

– Sprzedam je pani razem z szafką do zawieszenia na ścianie. Jest mała, wszędzie się zmieści. I za tę samą cenę, za szafkę nic nie polłiczę.

“Gdzie taką szafkę zawiesić?” Przypomniałam sobie o wolnym miejscu na ścianie, między dwoma fajansowymi, ręcznie malowanymi talerzami. “Jeden powieszę trochę wyżej, nad tym drugim…”

– Może mi pan tę szafkę pokazać?

Znika gdzieś między półkami.

– Pani chce białą?

– Jeśli można – dziwę się, że ma ich wybór, i skąd wie, że lubię bieł?

Wraca, niosąc pudło z mydłami i ładną, prostą szafkę.

– Pomalowałem ją dla pani na biało. Ładnie, prawda?

-Tak… Teraz?!

Ignoruje moje pytanie. Stawia szafkę na ladzie i układa w niej mydła.

– To dość ciężkie…

Kiwam głową.

Przyślę to pani. Kiedy pani będzie w domu?

Przed wieczorem przychodzi posłaniec.

– Gdzie zawiesić?

Naszykowałam przedtem młotek i dwa duże gwoździe, ale on się uśmiecha, wyjmuje z kieszeni dwa haki i w ciągu paru minut przymocowuje szafkę do ściany, Chcę mu zapłacić, lecz tylko macha

ręką i odchodzi.

Teraz siedzę w kuchni, jem jajecznicę i spoglądam na szafkę. “A te ceramiki nawt ładniej wyglądają”, cieszę się.

Oglądam telewizyjny dziennik i wpadam w zły nastrój.

Dzwoni telefon. Znajomi zapraszają do kawiarni,

Gdy wracam do domu, jestem już tak zmęczona, że myję się i zaraz padam na łóżko.

Snią mi się olbrzymie zaspy piasku, które zasłaniają miasto. Budzę się przestraszona.

Jem śniadanie. Po zmyciu naczyń, wyjmuję jeden “Syntabon” i kładę go na podstwce obok zlewu.

Idę do pracy.

Dzień mija wyjątkowo szybko.

Wracam do domu trochę zmęczona, ale postanawiam jednak oczyścić parę plam na obiciu fotela.

Nabieram do miski trochę ciepłej wody, biorę szczoteczkę i sięgam po mydło. Widzę, że jakoś dziwnie “napuchło”… Rozmiękło trochę, mimo, że go przecieś jeszcze nie używałam, nie zamoczyłam.

Ładnie usuwa plamy, więc jestem zadowolona. Odstawiam je na miejsce.

Gdy nazajutrz rano wchodzę do kuchni, widzę, że mydło jakby urosło, już się nie mieści na podstawce. Biorę talerzyk, i kladę je na nim – z trudem, bo jest mokre i lepkie i wyślizguje się z rąk.

Gdy wracam z pracy, widzę, już nieźle przestraszona, że “Syntabon” jest trzykrotnie większy niż był rano. “Muszę zajrzeć do tego sklepu i spytać sprzedawcę co się dzieje”.

Następnego dnia zbaczam z drogi do domu i idę w stronę drogerii.

Ze zdziwieniem stwierdzam, że nie ma jej. Po prostu zniknęła. Nie został po niej żaden ślad. Wchodzę do pobliskiego, dużego sklepu, z naczyniami i pytam o nią. Patrzą na mnie podejrzliwie i mówią, że nie było tutaj żadnej drogerii…

Idę do domu, mocno już przestraszona. “Gdzie się podział tamten sklep? Czy mydło będzie jeszcze większe?”

Jest o wiele większe! Talerzyka pod nim już wcale nie widać. Rozpanoszyło się na prawie całej powierzchni blatu szafek obok zlewu.

Czuję się bezradna. Lecz nagle ogarnia mnie złość – “Z powodu mydła mam się tak denerwować!” Chwytam największy z moich noży i zaczynam spychać mydło do zlewu. Górna warstwa poddaje się dość łatwo. Dolna się klei, przylepia do noża. W końcu udaje mi się zepachnąć wszystko, razem z talerzykiem. Odkręcam kran, puszczam mocny strumień wody. “Niech się wymydli!”

Wchodzę do łazienki, potem się porzebieram, bo jesten umówiona z Gadim do teatru.

Wracam do kuchni żeby sprawdzić ile mydła już spłynęło.

Staję jak wryta. Cały, głęboki kuchenny zlew jest pełen lepkiej, pęczniejącej na oczach beżowej masy, która zaczyna już z niego wypływać na blat i na podłogę.

Nie wiem co robić. Zaglądam do szafki – “Może inne kawałki połączyły się jakoś z tamtym i stąd tak tego dużo?” Lecz mydła w szafce leżą grzecznie jak uprzednio.

Chwytam za telefon. Trochę bezładnie opowiadam Gadiemu o “Syntabonie”. Nie bardzo rozumie. Mówi, że po teatrze przyjdzie do mnie i upora się z mydłem.

Starannie zamykam drzwi kuchni i po prostu uciekam z domu,

Przedstawienie nie jest na tyle interesujące, żebym zapomniała o mojej kuchni i nie niepokoiła się.

Jedziemy do mnie. Gadi próbuje mnie rozśmieszyć.

Wyjmuję klucz. Podchodzimy do drzwi. Na zewnątrz wwszystko w porządku. Na pierwszy rzut oka w przedpokoju też. Lecz po chwili dostrzegam pęczniejącą w szparze pod kuchennymi drzwiami beżową papkę. Nie mogąc wypowiedzieć słowa, wskazuję ją palcem.

– Masz w łazience jakąś miskę?

Kiwam głową.

– To ją przynieś. I jakiś duży ręcznik.

Przynoszę. Gadi zdejmuje marynarkę, podwija rękawy koszuli. Zbliża się do kuchennych drzwi. Stawia miskę, bierze ręcznik i kuca.

Patrzę i drżę ze strachu i z obrzydzenia.

Gadi zarzuca ręcznik na tę drgającą papkę. Zanim spróbuje coś zebrać, ręcznik wielkim łukiem ląduje pod wejściowymi drzwiami.

Krzyczę, a Gadi zrywa się na nogi.

– Co, do cholery?!

– Mówiłam ci, że to coś bardzo dziwnego…

Tymczasem mydlana masa przecieka coraz szybciej do przedpokoju, zalewa go i pełznie w stronę wewnętrznego korytarza. Biegniemy do sypialni, zamykamy drzwi. Gadi sprawdza czy mają szparę.

Bierze komórkę.

– Zdzwonię na policję i do Straży Pożarnej…

– Policja? Proszę pani, jesteśmy uwięzieni w mieszkaniu, bo…

– Nie, nikt nas nie więzi, to mydło się…

– Co do was nie należy?

Gadi patrzy na mnie bezradnie.

– Rozłączyła się! Dzwonię do Straży Pożarnej.

– Pan jest dyżurnym? Proszę pana, jesteśmy uwięzieni w mieszkaniu…

– Nie, to nie pożar, ale… Proszę się nie rozłączać!

– To do was nie należy? A do kogo?!

Rzuca komórkę na łóżko.

– Nic nikogo nie obchodzi!

Za zamkniętymi drzwiami słychać coraz głośniejsze bulgotanie.

Siadamy na łóżku. Gadi trzyma mnie za ręką.

Nagle drzwi padają na podłogę pod naporem mydlanej masy, która syczy i zbliża się do łóżka.

– Mamy do wyboru dwa rodzaje śmierci – utopić się w mydlanym bagnie albo wyskoczyć z okna – jest poważny, nie żartuje.

Trudno zresztą żartować, gdyż poziom mydlanej mazi podnosi się i już prawie zalewa łóżko.Gadi ciągnie mnie i podsadza na dość wysoki parapet, potem sam pdciąga się i siada koło mnie.

Nie wiemy co dlaej. Patrzymy na wybrukowane płaskimi kamieniami podwórko. Skok z trzeciego piętra, to pewna śmierć, albo ciężkie poranienie.

– Widzisz, nie chciałaś zamieszkać u mnie…

– Cmokam go w policzek.

– Przecież wiesz jaka jestem…

Głośne bulgotanie i podnoszenie się tej obrzydliwej papki, zmusza nas do podciągnięcia nóg.

Jesteśmy przerażeni. Trzymamy się kurczowwo za ręce.

– Cholera, zostawiłem komórkę na łóżku, już jej nie widać…

Nagle już nie słychać bulgotania, przez chwilę panuje idealna cisza. Potem słyszymy spokojny męski głos. Jakby zawieszony w powietrzu ukazuje się sprzedawca mydła. Bez fartucha, w szarej marynarce.

-Odzyskasz komórkę. Ale nie to jest ważne.

– A co? – mój głos brzmi głucho.

– Wszędzie czyha niebezpieczeństwo. Często z zewnątrz, często od wewnątrz. Trzeba bardzo uważać. – Podnosi głos – I trzeba myśleć!

Wyjmuje z zawieszonej na ramieniu torby coś na kształt trąby, zbliża do ust, nie dotykając jej wargami, i dmucha… Stojąca w miejscu, w ciszy, mydlana masa, zaczyna znów bulgotać. Ale maleje w oczach i toczy się do stóp sprzedawcy. Jest jej coraz mniej, W końcu zbija się w jeden twardy kawałek mydła! Sprzedawca podnosi go, i razem z trąbą wkłada do torby.

– Trzeba myśleć, zastanawiać się – mówi, i po prostu znika.

Siedzimy jak oniemiali. W końcu Gadi zeskakuje z parapetu i pomaga mi zejść. Podłoga jest sucha, dywynik przed łóżkiem też.

– O, komórka – Gadi ją ogląda.

– Działa…

Drzwi do korytarza są otwarte. Wchodzimy do dużego pokoju. Wszystko jest na swoim miejscu. Dywan wygląda jak odświeżony…

W małym pokoju też wszystko na swoim miejscu, półki z książkami, komputer.

Idziemy do kuchni. Otwarte okno. Wszystko wygląda jak zwykle. Ale na ścianie wisi biała szafka… Mówię Gadiemu co zawiera.

– Wyrzućmy ją gdzieś, proszę!

– Może ją utopimy w Jarkonie, tam woda jest i tak zanieczyszczona…

– To chodźmy!

W samochodzie spoglądam na Gadiego.

– A chciałbyś zamieszkać ze mną? Moje mieszkanie jest większe.

Uśmiecha się, zdejmuje rękę z kierownicy i gładzi mnie po policzku.

Wyjmujemy owiązaną sznurkiem szafkę z bagażnika, podchodzimy do brzegu, i powoli spuszczamy ją do ciemnej wody..

Nagle słyszymy śmiech. Nie głośny i nie złośliwy, rozbawiony.

– Te są zwyczajne. Tylko to jedno było inne… Może to igraszka losu, ale właśnie to wybrałaś.

TELAWIW 2013



Reklama

Reklama

Treści chronione