„NIE BYŁEM SZPIEGIEM” (II).
TELAWIW OnLine: Niewiele myśląc pomknął z tym zaraz do ambasady izraelskiej, do której wszedł z podniesionym kołnierzem – żeby nie zwracać na siebie uwagi – ściskając kurczowo pod płaszczem raport Chruszczowa. „Wcisnąłem go też zaraz Barmonowi, który w pierwszej chwili na widok tych 80 gęsto pokrytych drukiem kartek dosłownie zbaraniał z wrażenia, a jego twarz zaczęła przybierać na przemian odcienie bladości, zieleni i czerwieni; daj mi pan to na chwilkę – wykrztusił wreszcie, po czym wypadł z pokoju.
„Chwilka trwała z godzinę, zanim to obfotografował, podczas gdy ja cały czas trząsłem się z nerwów, popatrując na zegarek, bo musiałem przecież jeszcze podrzucić ten skoroszyt z powrotem do gmachu KC”. Barmon nie zwlekając wyruszył z tym zaraz nazajutrz rano do Wiednia, skąd już tajny referat Chruszczowa samolotem EL-AL trafił do Izraela, gdzie zaczęli nicować go na wszystkie strony spece z wywiadu.
Istniały poważne przesłanki, że może to być krecia robota KGB, żeby sprowokować Zachód do „opluwania” ZSRR – w ramach zimnej wojny – a potem oskarżyć go o „nikczemną nagonkę na ojczyznę światowego komunizmu”. Z raportem zapoznał się też premier Ben-Gurion, który dopatrzył się w nim „sygnałów upadku ZSRR za paręnaście lat” – zarządził wysłanie go do USA, ale w obawie o los sowieckich Żydów zażądał, żeby nie nagłaśniać udziału Mossadu w całej tej sprawie.
CIA cierpiała wówczas na dotkliwy brak źródeł wywiadowczych za „żelazną kurtyną” – zwłaszcza w ZSRR – Amerykanie nie mieli też pojęcia o raczkujących dopiero izraelskich służbach specjalnych (w pierwszej chwili myśleli, że raport przemycili dezerterzy z rumuńskiego Securitate). Z czasem okazało się, że prawdziwym „początkiem pięknej przyjaźni” między agencjami wywiadowczymi Izrael-USA było właśnie przekazanie Amerykanom przez IL raportu Chruszczowa o zbrodniach stalinowskich.
W Stanach sowietolodzy i think tanki, jak to się teraz pięknie nazywa, potwierdzili autentyczność referatu, który opublikowany został potem z hukiem w czerwcu 1956 na pierwszej kolumnie dziennika “The New York Times”. Pół roku później Wiktor Grajewski wylądował miękko w Izraelu, gdzie po kursie hebrajskiego (ulpan) dostał robotę w MSZ, a potem został szefem polskiej sekcji w publicznym radiu, a jeszcze potem wszystkich obcojęzycznych emisji na falach krótkich kierowanych do socbloku.
Okej; resztę kariery Grajewskiego odtajniono dopiero w latach 2.0… Na kursie hebrajskiego poznał uczęszczających tam również dyplomatów ZSRR i popów z Rosyjskiego Kościoła w Ziemi Świętej. Jeden z nich zaproponował mu później, żeby został szpionem KGB – Grajewski zgodził się za radą Mossadu, który ze swej strony powierzył mu misję „podwójnego agenta”. Przez 15 lat Grajewski wciskał im potem aż do 1971 spreparowane materiały, spotykając się z nimi w knajpach lub cerkwiach, inkasując kasę i przekazując ją na cele Mossadu.
Z parę miesięcy przed Wojną Sześciodniową w czerwcu 1967 Grajewski wyjątkowo dostał polecenie, żeby dostarczyć sowieciarzom prawdziwe info, iż Cahal (IDF) rozbije wojska egipskie, jeśli Nasser faktycznie zablokuje strategiczną Cieśninę Tirańską, przez którą prowadzi szlak żeglugowy do izraelskiego Ejlatu. Izrael próbował chyba w ten sposób uniknąć wojny, ale Rosjanie nie uwierzyli, zatajając to przed Egiptem (po wojnie w uznaniu wybitnych zasług „swojego agenta” przyznali mu order Lenina, po który ten nie zgłosił się jednak nigdy do Moskwy).
Ostatni raz słyszałem o Grajewskim w 2005 po śmierci Jana-Pawła II, gdy opowiedział w radio, że kiedyś w Tatrach ocalił życie zwisającemu nad przepaścią przyszłemu papieżowi – chwytając go w ostatniej chwili za rękaw. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale pamiętam, jak w połowie lat 90. robiłem z nim wywiad przy chwiejnym stoliczku z parasolem w polskiej knajpie na Dizengoff i kuśtykający z lekka Leon donosił nam wojskowym krokiem kieliszki z wódką, a Grajewski powtarzał w kółko: „Nie byłem nigdy agentem ani bohaterem; byłem takim sobie zwykłym facetem, który we właściwym momencie znalazł się na właściwym miejscu”.
© 2022 Eli Barbur. All rights reserved.