NOWA KSIĄŻKA RENATY JABŁOŃSKIEJ
„FRAGMENTY” – Urywki wspomnień 1939-2009
…znajduję stary zeszyt, w którym od klasy przedmaturalnej i na początku studiów zapisywałam różne wydarzenia. I widzę fragment dotyczący czasów szkolnych, i potem, już z okresu studiów, Festiwalu Młodzieży w Warszawie w 1955 roku:
„W Łodzi, nawet w najcięższych czasach peerelowskich, istniały oryginalne środowiska młodzieżowe, studenckie, które wywierały – na pewno na nas, uczennice śródmiejskiego łódzkiego liceum – orzeźwiający wpływ, już choćby zawadiackim sposobem zachowania, strojami. Na prywatkach, na które potem, już jako studentka, czasem chodziłam, ambitni młodzi ludzie czytali niedrukowane nigdzie teksty, (które były zaprzeczeniem socrealistycznego obowiązującego stylu), dyskutowali.
Chłopcy i dziewczyny lubili czarne swetry, które się domowym sposobem farbowało, bo w sprzedaży bywały najczęściej takie w buraczkowych, szarych czy sraczkowatych kolorkach.
W czasach szkolnych (i studenckich też) usiłowałyśmy ożywiać szarzyznę, malując kolorowe wzory na szerokich spódnicach z białego czy kremowego płótna, farbując płócienne torby, a modne pantofelki „trumniaczki” robiłyśmy, wycinając sznurowaną część tenisówek i farbując je na czarno.
Jak się dowiedziałam, że będę tłumaczem na Festiwalu, zaczęłam latać po sklepach. Zdobyłam kreton w beżowo-brązową kratę, starczyło na marszczoną i nawet z wielkimi kieszeniami, spódnicę. Wyprosiłam u taty zwykły biały podkoszulek, podszyłam go w bocznych szwach i ufarbowałam na brązowo. Bardzo byłam zadowolona!
O ile pamiętam, zaraz po zakończeniu roku akademickiego pojechałam do Warszawy na krótki kurs przygotowawczy. Dużo tam było drętwej mowy (u nas w szkole się dodawało: „przez lufcik do chińskiego ludu”), paru tzw. działaczy młodzieżowych, no i kierownictwo. Ale były ze trzy fajne osoby, a jedną z nich był Wojtek, student Politechniki, z którym bardzo sobie przypadliśmy do gustu. No i przypadek zrządził, że zostaliśmy przydzieleni na tę samą kwaterę na Mokotowie. Ja do delegacji mongolskiej (!), on do gruzińskiej chyba. Miałam szczęście, bo Wojtek wyciągnął mnie parę razy z opresji.
Moi Mongołowie to byli wcale nie najmłodsi przywódcy delegacji, z kilkoma około dwudziestoletnimi chłopakami i paroma młodszymi, bardzo na ogół miłymi, dziewczętami. Rosyjski znali, ale mówili jakoś niewyraźnie i wcale nie było łatwo dogadać się z nimi. Powoli udało mi się nawiązać trochę bliższy kontakt z trzema dziewczętami z Ułan-Bator. Wypytywałam je o życie w Mongolii, ale odpowiadały raczej frazesami. Chętniej opowiadały o swoich rodzinach.
W pierwszych dniach Festiwalu zostałam wysłana jako tłumacz mongolskiego kompozytora na konkurs pieśni. On był jednym z jurorów. Spotkała mnie tam miła niespodzianka. W jury znajdował się francuski kompozytor, Philippe Gerard (odwrotnie niż znany aktor), którego piosenki śpiewał mój ulubiony Ives Montand! To był przemiły, pulchny, wesoły człowiek. Zaprzyjaźnił się z miejsca z Rosjaninem, wysokim, szczupłym, o zupełnie „nieradzieckim” wyglądzie kompozytorem, do którego zwracał się: „Monsieur Sokolov” – z akcentem na ostatniej sylabie. Obaj panowie byli bardzo mili i starali się rozerwać mnie, no i siebie, bo konkurs był potwornie nudny. Mój Mongoł przysypiał. Inni jurorzy wymądrzali się, a tłumacze męczyli się i zazdrościli mi milczącego jurora. Drugiego dnia, w czasie przerwy, panowie Gerard i Sokolov nie wytrzymali i urwali się, porywając mnie z sobą. Łaziliśmy trochę, siedzieliśmy w kawiarni, jedząc lody i zaśmiewając się z byle czego. Ale trzeba było wracać. Zdążyliśmy tuż przed końcem, czyli ustaleniem werdyktu jury. Czekało nas jeszcze wysłuchanie nagrodzonych pieśni.
Moje zadowolenie z mile spędzonego czasu prysło, gdyż znalazł się ktoś, kto zatelefonował na naszą kwaterę, żeby na mnie naskarżyć.
Wojtek mi o tym opowiedział. Czekał akurat na kogoś w sekretariacie, a że był sam, więc odebrał telefon. Wysłuchał skargi, obiecał, że sprawa będzie szczegółowo rozpatrzona. I nikomu poza mną nic o tym telefonie nie powiedział. Rozeszło się jakoś bez dalszego ciągu. Ciekawa byłam, czy telefonował jakiś funkcyjny, czy też zrobił to ktoś „con amore” do panujących porządków.
Na parę dni przyjechała do mnie Jadzia Kwaśnik i fajnie było razem uczestniczyć w różnych imprezach. Pamiętam, jak się migałyśmy, żeby w trakcie zabawy z wywoływaniem w kole, nie dać się pocałować przez nieatrakcyjnych Mongołów.
Któregoś popołudnia zostałam wysłana z trzema mongolskimi posłami na przyjęcie dla młodych parlamentarzystów w kuluarach Sejmu. Wszystko tam było na wysoki połysk. Na stolikach stały patery z owocami, a wśród nich były wielkie, soczyste brzoskwinie, jakich nigdy nie widziałam. Podawano szampana! W przerwach między tłumaczeniem przemówień obżerałam się bezwstydnie brzoskwiniami i popijałam szampana. Czułam się jak jakaś gwiazda filmowa! Jeden z eleganckich kelnerów zabierał mi ciągle niedopite kielichy i zaraz stawiał nowe. Zauważyłam, że odwraca się i popija resztki musującego płynu. Nie wiem, ile wypiłam, ale w drodze powrotnej na kwaterę zachowywałam się niegodnie. Wychylałam się z okna przydzielonej nam taksówki, wykrzykiwałam coś w stronę przechodniów, zaśmiewałam się. Na schodach kwatery moi Mongołowie musieli mnie podtrzymywać, bo przybierałam niebezpiecznie ukośną postawę. Wojtek schodził akurat z góry i widząc, co się dzieje, zawlókł mnie do jadalni. Było tam pusto. Jego delegacja (tak jak i moja) z drugim tłumaczem, bratała się gdzieś na mieście z innymi delegacjami. Posadził mnie na krześle, które przysunął do samego stołu. Przyniósł kawę i zaczął mnie poić. Powoli przytomniałam. Było cicho. Wojtek wypytywał mnie, jak było w Sejmie. A ja opowiadałam o brzoskwiniach i szampanie, huśtając krzesłem, które nagle przechyliło się zanadto do tyłu. Wojtek złapał je za oparcie i jednocześnie otoczył mnie ramieniem. Pomyślałam, że za chwilę mnie pocałuje… I akurat w tym momencie pomagierka kierownika weszła do jadalni!”.
Muszę przyznać, że nie tylko rozbawił mnie, ale i trochę wzruszył opis tych wydarzeń. Ciekawe, jak potoczyło się życie Wojtka.