TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | czerwiec 1, 2014 | 9:37

ŚNIADANIE KONTYNENTALNE (6)

Najnowsza remiksowana aktualnie przeze mnie wersja opowiadania Śniadanie kontynentalne, które drukowane było najpierw w Izraelu i potem w Polsce w tomie moich opowiadań TEN ZA NIM.

1 cz. – http://www.telawiwonline.com/?p=4354

2 cz. – http://www.telawiwonline.com/?p=4820

3 cz. – http://www.telawiwonline.com/?p=5933

4 cz. – http://www.telawiwonline.com/?p=6043

5 cz. – http://www.telawiwonline.com/?p=6234

Ostry skalpel chirurgiczny

Leżał sobie przy obiedzie

Obok mojej srebrnej łyżki

(Leonard Cohen)

Więc teraz w knajpie Art Rock Cafe Zeppeliny i Spitfire’y majtały się nad naszymi głowami – we włączonych telewizorach leciał Peter Gabriel z rytmami mbaqanga – zielona wyspa Guernsey, na którą zesłali kiedyś Victora Hugo – chiński student stopował kolumnę czołgów na placu Tiananmen. Potem już zaraz zobaczyłem twarze porażone totalizmem ze świeczkami po masakrze w Timisoarze – jakby ci wszyscy ludzie w szarych paletkach klęczący z drgającymi płomykami przed krwawymi plamami na bruku ujrzeli upiora.

To nie był jakiś strach z obrazów Muncha lub skamieniały w Pompejach – jedną z najgorszych rzeczy były właśnie te twarze oznaczone przerażeniem, w których najlepiej mogłeś odczytać prawdę o realnym komuniźmie. Wyszliśmy na Ibn Gwirol z kolumnadami jednakowych domów po obu stronach, że normalnie kojarzyłeś socreal – uliczka Ibn Gwirol przecinająca pół miasta z podwójnym rzędem takich samych domów z brudnymi arkadami, że żaden baron Haussmann w najgorszym odpale by takiego czegoś nie wymyślił.

Niebieski monitor strzelał kursami walut z narożnego banku, mieszając się z krótkimi błyskami i odległymi grzmotami na niebie – nagle poczułem zapach pieczonych kasztanów w deszczu. W pustym sklepie z maźniętymi na szybach  białymi krzyżami Arab na drabinie puszczał cienie po ścianach w świetle opartej o ścianę neonówki – w lokalu obok facet postawił Hi-Fi na ladzie i stroił na słuch; kosmetyczna wklepywała krem pod kwarcówką.

Samochodowe zwiedzanie miasta; pokazaliśmy Ernstowi na Jarkonie „szalony domek” udający art-nouveau Gaudiego i mały biurowiec z wielkim herbem na złotej bramie, gdzie słynny szpion KGB Kalmanowitz robił kiedyś za konsula bantustanu Buphuthatswany, urządzając pijane impry dla mediów & deputowanych. „Gruzin” w maciejówce, z wielkim drewnianym liczydłem, pobierał za wstęp na podziemnym parkingu pod Muzeum Tel Awiwu i kilku innych w paltach z postawionymi kołnierzami grało w pokera na starej kanapie pod betonową ścianą z automatem telefonicznym podświetlonym sinymi neonówami.

Wozy parkowały między białymi filarami i żółtymi barierkami – wyszliśmy na plac przed muzeum, gdzie sterczał powiększony w rdzawym żelazie koźli łeb z obrazów Chagalla i potem w środku facet ze zwojem kabla odliczał wstecz jakby odpalał rakietę na kosmodromie – baby w gniadych futrach biegały pod ścianami, ustawiając świeże oleandry w kryształach i operator wideo jeździł wózkiem ogrodniczym, który zwijał się i skręcał, jakby objeżdżając z osobna każdy krzaczek – na drugim wózku jechał za nim spocony oświetlacz.

Zobaczyłem zdjęcia Roberta Capy: Lew Trocki na mównicy w Kopenhadze; traktory na Ukrainie i pobrużdżone twarze ochotników po klęsce w Hiszpanii – 1 maja w Paryżu, knajpowe życie w międzywojniu; masówki w Dolnej Bawarii; cekaemista w kałuży krwi pod politurowaną szafą w jasnym pokoju z balkonem – ogolone na łyso francuskie kochanki esesmanów po wyzwoleniu Chartres; ocaleńcy z Holokaustu w skudlonych łachach – fontanna z białymi żabami na gruzach getta Warszawy; Picasso z wielkim parasolem nad roześmianą dziewczyną i szyld Grand Hotel odbity w kałuży w Afuli*.

Na wielu z tych fotogramów widziałem te same skupione spojrzenia przez druciane okularki, które po wielu latach nazwano „lenonkami” – w niektórych okrągłych szkiełkach zastygło odbite światło mieszające się teraz jakby z odblaskiem szklanych tafli, bo oświetlacz z operatorem wideo jeździli bezszmerowo na tych swoich akumulatorowych wózkach. Wychodząc na plac przed muzeum zobaczyłem sprzedawcę obwarzanków (bejgele) w czapce budionnówce; przysypiał na rowerowej rikszy z nowymi błotnikami, odcinając się ciemno od wieży z antenami w sztabie generalnym po drugiej stronie.

Na drugi dzien rano wyjeżdżajac piętrusem Eggedu ze starego dworca autobusowego zobaczyłem 20-metrowego mamuta reklamującego buldożery John Deere. Facet w hawajskiej koszulce rozdawał prospekty anten satelitarnych żołnierkom z odblaskowymi paskami na torbach. Zobaczyłem nagle coś pierwotnego w zagraconych zaułkach ze schodami zarośniętymi kolczastym zielskiem – z narożnym domem jak dziób transatlantyku – coś pierwotnego, jak kominy miast średniowiecznych przypominające skały lub wybrukowane dziedzińce podzamczy skręcajace ostrym skosem pod górę.

Kierowca piętrusa puścił na wideo western z Lee van Cleefem, któremu się właśnie zmarło przedwcześnie. Gringo na spienionym koniu – melodyjka z wyciem kojotów – nieregularne czworoboki słońca i cienia – Wojna Secesyjna jeszcze nie wygasła. Oparłem łeb o szybę – słońce w oczy, odbicie moich ciemnych okularów – jakieś tęczowe rozmazy; niebo i zakręt z pustą lawetą; zmiana biegów – przytłumiony ryk silnika jak w cholernym jumbo-jecie.

CDN

*Połnocny Izrael



Reklama

Reklama

Treści chronione