SYNDROM von TRIERA.
TELAWIW OnLine: Organicznie odrzuca mnie od lewactwa m.in. dlatego, że lewactwo nie znosi Izraela, który z paru dosyć uzasadnionych względów jest dla mnie nadwartością. W ostatnich dekadach jednym z tych “uzasadnionych względów” stało się kabotyńskie lewactwo, z którego zawsze – choćby stawało na rzęsach – musi wyleźć w końcu zwykły chamski antyizraelizm + ostre ciągoty do którejś z odmian totalitaryzmu.
Niezłym przykładem tego patologicznego syfa występującego dosyć często w przyrodzie była słynna zadyma z Larsem von Trierem na festiwalu filmowym w Cannes w 2011, która ciągnie się za nim do dziś, jak smród po gaciach (excusez le mot). Ten renomowany duński reżyser powiedział wtedy na konfie prasowej: „Rozumiem Hitlera i sam jestem nazistą; nie mam nic do Żydów, aczkolwiek Izrael jest kością w gardle”.
Po tym numerze wykopali go z Cannes, ale zyskał fanów np. w Iranie, gdzie nazwano go „współczesnym Galileuszem”. Nie żal mi gnojka, choć cierpiał ponoć katusze z powodu „niefortunnego potknięcia”. Wg mnie jego filmy nigdy nie stanowiły szczególnej jakości intelektualnej, a ich wartość ograniczała się do względów wizualnych. Nie lekceważę tych ostatnich, ale akurat w tej branży znajdą się zawsze jacyś „zmiennicy”.
Kabotyński incydent z Tierem w Cannes 2011 nie stracił na aktualności do tej pory, gdyż jego kino zawiera w sobie znamiona „dekadencji europejskiej”, co z pozoru brzmi nawet dumnie…Chodzi jednak o nieskodyfikowane procesy rozkładowe, których jednym z toksycznych elementów jest…lewactwo. Trierowi w ramach poetyckiej sprawiedliwości – należy się syndrom jego imienia – zamiast utraconej wówczas palemki.
© 2017 Eli Barbur. Wszelkie prawa zastrzeżone.