TESTAMENT – Renata Jablonska
Przedwczoraj odpowiedziałam na Twój list. Teraz znów do Ciebie piszę, z przeszkodami, bo wczoraj miałam urodzinowych gości, musiałam przygotować jakiś poczęstunek. Teraz, mam nadzieję, nikt mi nie przeszkodzi.
Więc dożyłam 70-tki. Dawniej sądziłam, że mi się to nie uda. Sama nie wiem dlaczego, bo przecież nie jestem poważnie chora (tfu, tfu, tfu…). Ostatnimi czasy nie myślałam o swoim wieku. No, ale teraz już wypada pomyśleć o chwalebnym końcu. Wolałabym nie ciągnąć zbyt długo – czuć się źle, czekać…
Jeśli chcę jeszcze pożyć, to tylko z ciekawości. Gdybym miała dzieci, wnuki, chciałabym pewnie żyć żeby widzieć jak one żyją.
Ciekawa jestem jak ten świat będzie wygladać za 15 – 20 – 50 lat… Chciałabym przynajmniej zobaczyć czy dojdzie do podpisania pełnego porozumienia z Palestyńczykami, czy będzie tutaj trochę spokoju. Ciekawi mnie też kosmos, loty międzyplanetarne. Co ludzie odkryją? Ale sami i tak się nigdy nie zmienią, będą działać według prawiecznych bodźców… Kochać, nienawidzić, walczyć o władzę…
Nie chciałabym tylko widzieć tych genetycznie zaprogramowanych różnych ideałów. W moim pojęciu to będzie taki rodzaj żywych robotów.
Zacznę się taraz powoli szykować do zejścia ze sceny. Mam nadzieję, że będzie spokojne.
Nie jestem bogata, ale zostawię po sobie mieszkanie, które jest sporo warte. Więc mogę przygotwać testament. Na szczęście mam dobrego, uczciwego adwokata, który spełni dokładnie moje polecenia.
Za jakiś czas wezmę wszystkie swoje pamiątki, włożę je do nylonowego ciemnego worka i przykleję kartkę: „Proszę spalić!” Nie mam żadnych kompromitujących dokumentów, listów czy fotografii, po prostu nie chcę żeby papiery, które tylko dla mnie mają wartość, a dla innych nic nie znaczą, zostały gdzieś porozrzucane. To banalne, wiem, ale tak zrobię.
Właściwie nie wiem kiedy poczułam się stara. Po 60-tce jeszcze zdawało mi się, że jestem w sile wieku, prawie młoda. Czas mijał i nagle zrobiłam się stara, choć sama tego tak odrazu nie zauważyłam. Ludzie dali mi to odczuć, czasem życzliwie, a czasem niuprzejmie, niesympatycznie.
Wiesz, czasem nie pamiętam o moim wieku, dobrze się czuję, i nie spieszę się, mogę jeszcze pożyć, choć tak mi smutno bez moich najbliższych.
Tak bardzo ucieszył mnie Twój telefon! No i piszę – na raty – o tym wszystkim, co mnie ostatnio dręczy, właśnie do Ciebie. Zawsze przecież dobrze się rozumiałyśmy, mimo długich przerw w korespondencji, no i mojego milczenia gdy nie mogłam mówić o swoim życiu… Ty jednak zrozumiesz mój „remanentowy” nastrój (choć jesteś o dwa lata młodsza…). Sama nie wiem czy to rozliczanie z sobą ma sens. Co mi to da? Będę się „czyściej” rozkładać w ziemi?
Czy pamiętasz mnie z okresu studiów? Jeszcze zanim poznałam Andrzeja? Bo ja nie pamiętam jaka byłam. Romantyczna? Smutna? Wesoła? Pamiętam, że łaziłyśmy po parku i filozofowałyśmy na różne tematy – abstrakcyjne i życiowe. Czy Ty to pamiętasz?
Spotykałyśmy się rzadziej gdy związałam się z Andrzejem. I nagle zniknęłaś, nie było Cię. Napisałaś z Paryża…
Wiesz dużo o mojej studenckiej miłości, widziałaś Andrzeja parę razy. Ale gdy o to
pytałaś, już z Francji, nie pisałam wiele. A teraz chcę się wygadać.
Andrzej był o rok starszy ode mnie, ale wylądował na mikrobiologii na moim roku po tym, jak go wyrzucili z medycyny. Za obrazę profesora od marksizmu-leninizmu! Takie to były czasy. Andrzej był zawsze skupiony, spokojny. Wpadł mi w oko. Z początku nie zwracał na mnie uwagi. Kiedyś wybraliśmy się razem po wykładach do biblioteki. Po drodze gadaliśmy. Głównie ja paplałam… I on nagle zaproponował spotkanie. Na drugiej randce powiedziałam mu, że jestem Zydówką. „No to co?”, spytał. Byliśmy zakochani. Planowaliśmy wspólną przyszłość. Po zdaniu końcowych egzaminów udało nam się dostać na praktykę w tym samym laboratorium. Ja tam zostałam, a Andrzej dostał pracę w dużym szpitalu. Zarabialiśmy mało. Nie mieliśmy mieszkania. On był sublokatorem u dalekich krewnych na przedmieściu, ja mieszkałam z ciotką i wujem w małym mieszkaniu w centrum miasta. Na przydział w nowych blokach musieliśmy czekać. Więc odkładaliśmy ciągle termin ślubu. Właściwie byliśmy razem tylko na wakacjach, i czasami, gdy wujostwo wyjeżdżali gdzieś na kilka dni i miałam mieszkanie dla siebie.
Nadszedł 1957 rok. Nasz znajomy, lekarz, Zyd ożeniony z Polką, powiedział, że postanowili wyjechać do Izraela. Zaprosił nas na pożegnalną kolację. Pokazał nam list krewnego z Haify, który pisał, że ludzie z wyższym wykształceniem są w Izraelu poszukiwani i dostają dobre posady. Spytał czy i my nie powinniśmy sią zastanowić nad możliwością wyjazdu. Najpierw o tym nie myśleliśmy. Po kilku dniach zaczęliśmy na ten temat rozmawiać. Wałkowaliśmy to parę tygodni i w końcu złożyliśmy odpowiednie formularze.
Wujostwo nie chcieli wyjechać. Powiedzieli, że są za starzy na rozpoczynanie nowego życia.
Za radą znajomego (który tymczasem wyjechał) Andrzej wymyślił sobie babkę Zydówkę (jego babka ze strony matki, Elza Wolff, była z pochodzenia Niemką). To miało pomóc w ambasadzie izraelskiej, bo oni tam byli ostrożni i woleli Zydów. Nie wiem dlaczego nie wzięliśmy ślubu – to by przecież wszystko ułatwiło. Byliśmy jakoś wyjątkowo źle zorientowani. Ja dostałam pozytywną odpowiedź stosunkowo szybko. W sprawie Andrzeja nie było ciągle żadnej decyzji; ktoś z ambasady powiedział mi jednak, że będzie przychylna. Byliśmy tym wszystkim zmęczeni, podenerwowani. Załowałam, że w ogóle zdecydowaliśmy się na wyjazd, zwłaszcza, że to przecież nie tylko od nas zależało.
Nie wiem jak doszło do decyzji, że pojadę sama, a Andrzej przyjedzie do mnie jak tylko dostanie zezwolenie na opuszczenie Polski. Zaczęłam się pakować. Prawie cały czas płakałam. Andrzej prosił, żebym zabrała jego książki i co cięższe rzeczy, nawet dwa najlepsze garnitury. Zeby mógł wyjechać zabierając tylko walizkę. Ja i tak wysyłałam skrzynię z książkami, małą lodówką (którą specjalnie kupiliśmy) i moją ulubioną szafką.
Przyjechałam. Poszłam na kurs hebrajskiego. Zle znosiłam klimat. W ogóle źle się czułam. Okazało się, że byłam w ciąży. Ucieszyłam się, ale też trochę zlękłam. Zanim zdecydowałam się na powiadomienie Andrzeja, poroniłam… Biegłam w pełnym słońcu na przystanek, żeby złapać autobus. W konsekwencji wylądowałam w szpitalu. Były komplikacje. Jednak o tym, że nie będę miała dzieci dowiedziałam się znacznie później. W liście do Andrzeja nie wspomniałam nawet o tym poronieniu, nie chciałam go martwić. Tobie też o tym nie napisałam. Tak rzadko zresztą i – jak sama stwierdziłaś – zdawkowo do Ciebie pisałam. Załuję.
Potem znalzłam pracę w dużym szpitalu. Dostałam małe mieszkanie w blokach dla nowoprzybyłych.
Czekałam na Andrzeja. Bardzo tęskniłam. On pisał, że też tęskni. Ciągle nie dostawał
konkretnej odpowiedzi. Nagle zaczęły się kłopoty w jego szpitalu. Kolega z kierownictwa powiedział mu w tajemnicy, że w jego sprawie nadchodzą jakieś odgórne polecenia.
Minął prawie rok od mojego wyjazdu. Andrzej pisał teraz rzadziej. Bałam się o niego. Pisałam list za listem. Długo nie miałam żadnych wiadomści. Wreszcie nadszedł list. Z Kielc. Przeniesiono go do tamtejszego szpitala. Bez wytłumaczenia dlaczego. Pisał, że jest tym wszystkim zmęczony, bardzo zmęczony. I że najlepiej będzie jeśli zrezygnujemy… Radził, żebym o nim zapomniała i starała się ułożyć sobie życie! To zdanie najbardziej mnie dotknęło. Najpierw ciągle płakałam, gładziłam jego wiszące w szafie garnitury. Potem zamknęłam sią w sobie. Zyłam jak automat – praca, dom i to wszystko. Łudziłam się, że Andrzej zatęskni, napisze. Myślałam nawet o powrocie do Polski. Ale on nie odezwał się więcej. Przyjaciele pisali, że stara się o powrót na dawne miejsce pracy, po tym jak oficjalnie zrezygnował z podania o zezwolenie na wyjazd.
Nie miałam tutaj zbyt wielu przyjaciół. Wszyscy byli zapracowani, zalatani. Wykręcałam się zresztą od różnych spędów, prywatek. Niektórzy koledzy ze szpitala byli mili. Z jedną z koleżanek spotykałam się czasem. Nawet zgodziłam się wybrać z nią do kina. I tak minął kolejny rok. Kiedyś Julka (pamiętasz ją chyba – była z nami od klasy przedmaturalnbe, tak wesoła, ładna) napisała, że Andrzej założył rodzinę (tak to oględnie sformułowała). List nadszedł 28-mego grudnia, pamiętam doskonale…
Koledzy z pracy organizowali coś na Sylwestra. Postanowiłam nagle, że pójdę z nimi. Mieli zamówione stoliki w takim „polskim” lokalu „Delfin”. Powstrzymując łzy ubrałam moją „małą czarną” sukienkę, pamiętającą ostatni wieczór w teatrze z Andrzejem. Kolega po mnie przyjechał. Udawałam wesołość, paplałam, a głównie opróżniałam kieliszki. Wpadłam w szampański humor. Gdzieś zza odległego stolika przyglądał mi się jakiś poważny facet. Schlebiło mi to, ale nie zwracałam na niego uwagi. Koledzy zapraszali mnie do tańca, więc bawiłam się dobrze, i byłam też dobrze zawiana. Nie bardzo pamiętam jak wróciłam do domu. Kolega opowiadał mi potem, że mnie przywiózł, a jego żona położyła mnie do łóżka.
Po kilku dniach ktoś do mnie do pracy zadzwonił, przedstawiając się: „Boaz Frid. Pani mnie nie zna, ale widziałem panią w ‘Delfinie’i bardzo bym się chciał z panią spotkać…” Zatkało mnie. Uprzytomniłam sobie, że to pewnie ten poważny mężczyzna, który mi się przyglądał. Chciałam odmówić, ale jakoś nie potrafiłam i umówiłam się z nim na kawę. Spytałam jak mnie znalazł. Powiedział, że po prostu spytał o mnie kogoś z naszej paczki, a ten powiedział gdzie pracujemy. Jakie łatwe. . Siedzieliśmy ze dwie godziny w kawiarni i świetnie nam się rozmawiało. Dość szybko przekonałam się jaki Boaz jest inteligentny i mądry. Przyjechał tutaj w 1949-tym roku. Sam. Służył w wojsku. Potem pracował i uczył się. I wiesz, nadal mówił bardzo dobrze po polsku. To mnie cieszyło. Opowiedział, że od trzech lat jest wdowcem i że ma 8-mioletniego syna. Spotykaliśmy się w ciągu paru miesięcy. Poznałam jego syna. Kobi był miłym, wrażliwym chłopcem. No i wyszłam za Boaza. To były szczęśliwe lata. Kochający mąż i chłopiec, który mnie stosunkowo szybko zaakceptował. Nie narzucałam mu się, ale dbałam o niego. Kobi bardzo kochał ojca. Widział, że nic się mędzy nimi nie zmieniło, że jest jak przedtem, i że Boaz jest weselszy, szczęśliwy. Więc Kobi odnosił się do mnie jak do członka rodziny. Byłam bardzo szczęśliwa gdy po raz pierwszy pocałował mnie w policzek dziękując za prezent urodzinowy. Powoli przywiązywał się do mnie coraz bardziej, a ja go pokochałam. Mówił do mnie po imieniu, ale tutaj dużo dzieci tak się zwraca do rodziców. Byłam wzruszona do łez, gdy mnie kiedyś przedstawił swojej koleżance, mówiąc: “To moja mama”. To było przed jego maturą, uczyli się. Szykowałam im posiłki, po powrocie z pracy podawałam obiad i wyganiałam ich na krótki spacer. Po raz drugi powiedział do mnie “mamo”, jak odprowadzaliśmy go z Boazem na punkt zborny, gdy został powołany do służby wojskowej. A po raz trzeci – i ostatni … – gdy wybuchła wojna sześciodniopwawa” i biegł, żeby się zgłosić do swojej jednostki, jak inni rezerwiści. Zginął trzeciego dnia wojny. Boaz, który od dawna chorował na serce, zmarł po roku na zawał. Nie wiem jak to wszystko zniosłam. Przyjaciele byli wspaniali, robili wszystko żeby mnie jakoś podtrzymać. Ratowała mnie praca, którą zawsze lubiłam, bo mnie interesowała, i wiedziałam, że choćby pośrednio pomagam chorym.
Czas mijał. W ciągu tych wszystkich lat myślałam od czasu do czasu o Andrzeju. Jeszcze w 64-tym chyba Julka napisała mi, że Andrzej ma syna. Potem, po zerwaniu stosunków dyplomatycznych w 67-mym, listów było coraz mniej. Czasem nadchodziły – via Paryż , dzięki Tobie – listy od przyjaciół, którzy porozjeżdżali się w poszukiwaniu lepszej pracy, mieszkania itp. Ale niektórzy zostali w naszym mieście. Julka też. I to ona najczęściej pisała. Od niej dowiedziałam się, że Andrzej się rozwiódł i że syn został z nim. W 87-mym Julka zawiadomiła mnie, że Andrzej zmarł, po długiej chorobie. To był rak płuc. Bardzo się przejęłam. Od śmierci Kobiego i Boaza nie umiałam już płakać. A tu nagle polały mi się po twarzy obfite łzy. Z jakąś niebywałą łatwością.
W 1991-ym roku zatelefonowała do mnie jakaś pani, przedstawiła się jako znajoma mojej szkolnej koleżanki, Inki, i powiedziała, że ma dla mnie list i prezent. Zaprosiłam ją do siebie. Wypytywałam o Inkę i cieszyłam się, że u niej wszystko dobrze, dzieci pokończyły studia. Inka pytała w liście czy bym nie przyjechała, bo teraz już przyjeżdżają ludzie z Izraela. Posiała ziarno. Zaczęłam się zastanawiać. Przedtem nawet o takiej ewentualności nie myślałam. Teraz dopiero pojęłam dlaczego. Po prostu bałam się siebie, bałam się konfrontacji z przeszłością.
Ciekawe, czy gdyby Andrzej żył, obawiałabym się jeszcze bardziej, czy wręcz przeciwnie…
W 93-cim, wiosną, zdecydowałam się. Zatelefonowałam do Julki i do Inki zawiadamiając je, że przyjeżdżam. Obie bardzo się ucieszyły.
No, to było przeżycie! Spotkania z przyjaciółmi, z ich dziećmi, a nawet wnukami. Inka ma jedną wnuczkę, a Julka dwie i wnuka. Odwiedzanie starych kątów i ulubionych miejsc. Wspomnienia…
Któregoś dnia spytałam Julkę czy widuje syna Andrzeja, czy coś o nim wie. Powiedziała, że jest asystentem na historii sztuki. I że go jakoś nie spotyka.
-
A jak mu na imię?
-
Nie pisałam ci? Tadeusz.
Trzy dni przed wyjazdem zdobyłam się na odwagę i poszłam na uniwersytet. Znalazłam drzwi z wizytówką: „mgr Tadeusz Zawada”. Zapukałam. Stanął w nich wysoki, przystojny mężczyzna, niepodobny do Andrzeja.
-
Pan Tadeusz Zawada?
-
Tak.
-
Odszukałam pana, bo znałam w młodości pana ojca…
Podałam mu rękę i przedstawiłam się.
-
Chciałabym z panem porozmawiać. Czy mogę pana zaprosić na kolację w hotelowej restauracji? Może z żoną… (Obliczyłam, że ma już ze 29 lat.)
-
Nie jestem żonaty.
-
Ale przyjdzie pan?
-
Mieszkam za miastem, nie mam samochodu. Może przejdziemy się teraz, a potem zjemy obiad zamiast kolacji, jeśli to pani odpowiada.
-
Oczywiście.
Szliśmy pieszo aż do hotelu. Tadeusz był małomówny („Jak jego ojciec”, pomyślałam) i o nic nie pytał. Ja mówiłam o swoich wrażeniach po tak długiej nieobecności, o tym jak bardzo wspomnienia mylą, jak różne okazują się być proporcje, zarówno wizualne jak i inne. Słuchał uważnie, ale o nic nie pytał.
W restauracji, gdy podeszliśmy do stolika, bardzo uprzejmie odsunął moje krzesło i czekał aż usiądę. Nadal o nic nie pytał.
-
Przepraszam, ale pozwolę sobie spytać: czy pan jest zadowolony z pracy?
-
Tak. Lubię to co robię. Gdyby tylko pensje były u nas przyzwoitsze… Teraz trzeba wybierać zawody związane z technologią i komputeryzacją, jeśli chce się dobrze zarabiać. Nawet początkujący lekarze niezbyt dobrze zarabiają. Moja przyrodnia siostra jest właśnie początkującym lekarzem.
Miałam widocznie zdziwioną minę.
-
Rodzice byli rozwiedzeni. Matka wyszła po raz drugi za mąż i urodziła córkę – powiedział rzeczowym tonem.
-
Byłam bardzo zaprzyjaźniona z pana ojcem. Nigdy nie wspomniał o Natalii Lin?
-
Nie pamiętam. Chyba nie.
Nie spytał nawet kiedy wyjeżdżam. Więc nie chciałam się narzucać i pożegnaliśmy się.
Gdy o tym myślałam po powrocie do domu, doszłam do wniosku, że Tadeusz jest nieśmiały, zamknięty w sobie. Spodobał mi się chyba nie tylko dlatego, że z charakteru przypomina ojca.
Teraz wracam do spraw bieżących, tych, które mnie zaprzątają od chwili przejścia na emeryturę przed pięciu laty. Myślę o testamencie. Najpierw chciałam zapisać połowę wartości mieszkania na domy dla sierot, a połowę na biednych starców. Teraz jednak myślę, że dużą część tych pieniędzy pożre biurokracja, a dzieci i starcy niewiele z tego będą mieli. Wiesz, że nie mam rodziny. Boaz opiekował się z oddaniem rodzicami pierwszej żony aż do ich śmierci, a innych krewnych nie miał. I zaczynam sią wahać czy nie zapisać połowy sumy Tadeuszowi. Może się zechce przenieść do miasta czy kupić samochód.
Co o tym sądzisz? Chyba tak zrobię. Tak czuję. Zawsze kierowałam się uczuciem. Właśnie, pewnie spytasz czy kochałam Boaza. Bo napisałam tylko, że on mnie kochał. Z początku ogromnie go polubiłam, ale z czasem bardzo go pokochałam, bardzo.