ZIEMIA KRÓLOWEJ MAUD
TELAWIW OnLine: Opowiadanie Ziemia Królowej Maud pierwotnie ukazało się w izraelskim roczniku literackim „Akcenty-1990” i potem w 1996 roku w Polsce w tomie moich opowiadań pt. TEN ZA NIM. Obecna wersja jest lekko zremiksowana.
Zawsze gdzieś na świecie
jest już po godzinie 17.
(napis w barze)
W Barcelonie całymi dniami przesiadywałem na schodach Poczty Głównej z błyskami słońca w obrotowych drzwiach – skąd miałeś rzut na galeon Kolumba z bocianim gniazdem i odkryłem całkiem niezłą halę targowa, gdzie zaliczałeś na stojąco śniadanka kontynentalne. O zmierzchu brazylijscy kibice z półnagimi Murzynkami tańczyli sambę na nabrzeżach i pijani Szkoci z kobzami wozili się kolejką linową nad portem, i przenosiłem się na bulwar Ramblas, gdzie na rogach sprzedawali kwiaty i gadające papugi. Świetlne gazety prześcigały się w typowaniu triumfatorów wojny na Falklandach i Mundialu España-82.
Lato zapowiadało się deszczowe w Europie, mimo spóźnionej wiosny i pożarów lasów na Rivierze francuskiej – w lobby hotelowym ustawiali już telexy na Mundial i przeniosłem się do hostelu na Stare Miasto, gdzie baba otwierała bramę zardzewiałym kluczem-gigantem, zwisającym jej między baniastymi piersiami. Płaciłeś każdorazowo za otwarcie łazienki z oknem na podwórko z witrażowym dachem, przez który widziałeś „most powietrzny” z kibicami. W telewizorach czarownicy afrykańskich piłkarzy zaklinali deszcz tam-tamami i śmigłowce Dakota z II wojny światowej spuszczały tafle wodne w płonące lasy mieszane, z których ludzie i zwierzęta uciekali wygięci na huraganowym wietrze.
Pierwsza runda mundialowa wystartowała z hukiem – bilety kosztowały od 10 dolców wzwyż i między meczami biegałem na Paseo de Gracia, gdzie wpatrywałem się jak głupi w kamienice Gaudiego, ale z największą sensacją przyjmowała mi się tym razem katedra Sagrada Familia z wężowatymi wieżami i pogańskimi koronami. „Żywe gazety” na Ramblasie wyzywały angielskich kibiców od „los animals”, a papugi powtarzały „Maradona” w digitalnym tempie za świetlnymi literami goniącymi się pod niebem – pełnym relacji z meczowego dnia.
Barman z napomadowanymi włosami, w białej koszuli z muszką i w czarnych spodniach – jak sędzia bokserski ze złamanym nosem – odkurzał model trójpokładowego żaglowca wojennego z czerwono-złotymi barwami Kastylii i robił koktaile na rumie w kryształowym shakerze; podświetlone kalmary-głowonogi pływały w akwarium z morską wodą. Zawsze lubiłem nadmorskie bary z kurwami udającymi damy i na odwrót; stare mapy z rozgwiazdami i smokami z odrastającymi łbami – mosiężne lampy nawigacyjne w kowbojskich, zamachowych drzwiach z lustrem odbijającym światła stopu z ulicy.
Więc teraz w narożnym barze z czerwono-złotą markizą rozmieniłem banknot na moniaki pasujące do grającej szafy z torreadorem i ustawiłem je w słupki, jak na cholernej rulecie, i wciskałem klawisze z najlepszymi przebojami tego kraju. Starawa seniora wielkości stołka barowego w inkrustowanym sombrero tańczyła flamenco z kastanietami przed wejściem na rogu wąskiej uliczki i szerokiego bulwaru dochodzącego do kolumny Kolumba w porcie, i przez otwarte okna i drzwi wpadał do środka słonawy morski wiatr, który czułem na twarzy i pod rozpiętą koszulą.
Przymała seniora tańczyła flamenco z przytupem czerwonych butów na szpilkach i zrobił się tłum ludzi tańczących na ulicy. Siedziałem przy otwartych drzwiach i raz po raz ładowałem cholerną szafę, odchylając się do tyłu, i pokazując barmanowi, żeby polewał tego sikacza Vino Fino z beczki, który całkiem nieźle dawał w łeb. Jadłem fajny biały chleb z wędzoną dziczyzną, której płaty wisiały na hakach, i było pięknie, jak zawsze w hiszpańskiej knajpie, gdy możesz sięgnąć ze stołka do grającej szafy.
Na drugi dzień rano słońce biło przez witrażowy dach Art Nouveau i potem leczyłem kaca, łażąc z sokiem pomarańczowym po parujących kałużach na placu z pomnikową fontanną i poczerniałymi arkadami dookoła. Przysnąłem chyba lekko, bo żandarmi Guardia Civil chcieli mnie przykuć kajdankami do cholernej fontanny, żebym zapłacił mandat za włóczęgostwo. Łazili naokoło, żeby załatwić sprawę i zmalała znacznie liczba punkowców na fontannie, za to panienki w czarnych mini tańczyły electric boogie z walizkowym magnetofonem.
Pod filarami człowiek z gitarą w futerale oblepionym plakietkami Solidarności kupował popcorn; ja się zabiję, Dobrowit, stary warszawski kumpel ze Stodoły – z teatrzykiem-off objeżdżają stary kontynent, chałturząc gniotem Ziemia Królowej Maud. Ale okej; baba z baloniastym cycem w moim hostelu debatuje z żandarmami, żeby dali spokój – dziennikarz z Tel Awiwu akredytowany przy Mundialu; Hiszpania burzliwy rozkwit przeżywa po zgonie generalissimusa; Izraelczyk i Katalończyk dwa bratanki: odkopują starożytną kulturę. W telewizorze pod ogromnym portretem Franco wozy wjeżdżały na oświetlony jarzeniówkami most.
Więc potem w podziemnej dyskotece Dobrowit na drabinie nastawiał reflektory pod sklepionym sufitem i umówiliśmy się za parę dni w miasteczku Sitges – z dwie godziny jazdy na południe od Barcelony. Faceci i kobitki z grupy Dobrowita, w długich deszczowcach z parasolami, tańczyli pod muzyczkę z filmów Felliniego, zagłuszając jakieś przemówienie 1-majowe. Zobaczyłem dziewczynę na najwyższym stopniu schodów prześwietloną słońcem; cyc luzem pod t-shirtem bez koncesji na rzecz frajerów i leniwym gestem odgarniała włosy z twarzy.
Miała na imię Iga i półleżąc na barze okręcała kosmyk włosów, przygryzając wargi, i to nie było całkiem złe; zrobiła nagle coś cholernie fajnego z nogami – zupełnie inaczej niż jakieś JAP-y* lub zwykłe kurwy rozstawiające nogi pod stolikiem w knajpie. Faceci w koszulkach FIFA, oparci o konsolę, opowiadali, jak zszywali plastikowy dach stadionu na pasie startowym lotniska w La Corunie nad Atlantykiem. Zobaczyłem samolot na małej wysokości przez kolorowe szybki w oknach, które miały ten sam odcień, co likiery do koktajli.
Więc potem pociągiem pełnym kobiet z czarnymi koronkowymi wachlarzami skoczyłem do Sitges z trzech stron otoczonego górami, a z czwartej miałeś Morze Śródziemne. Był tam klasztor na wysokim brzegu ze skalistymi rozpadlinami z piaszczystymi plażami, do których prowadziły łożyska suchych strumieni, i w nocy tubylcy łowili ryby nad punkowcami uprawiającymi seks na ziemi.
Na drugi dzień siedziałem w głównej uliczce z knajpami, schodzącej do morza i wiatr gnał jakieś chmury, i popijałem Vino Fino z bukłaka, które wytaczali ci prosto z beczki. Zaczął padać ciepły deszcz i srebrny balonik miotał się pod szklanym dachem. W telewizorze włączyli światła na 100-tysięczniku i zobaczyłem mgłę nad boiskiem; w przerwie jakieś psy sczepiły się na polu karnym i kibice z najbliższego sektora dopingowali je skandowanym ole, i potem nagle w telewizorze poleciały migawki z blokady morskiej Falklandów.
Za przystanią było w prawo i były światła; stare lampowe radio grało na ladzie i sklepikarz zawinął mi suchą kiełbasę w pergamin; chłopak szedł ostro na fali ślizgową dechą na granicy słońca i cienia. Na plaży faceci grali w nogę i słychać było dudnienie, gdy biegali po mokrym piachu. Dzwoniły wanty i jękliwie szczekał jakiś pies; poczułem słodkawy zapach gotowanej kukurydzy i poczułem, jak słońce wali między chmurami. Santana grał Europę.
Przypomniałem sobie nagle, jak po wojnie Sądnego Dnia siedzieliśmy w Afryce po drugiej stronie Kanału Sueskiego i stada dzikich psów podchodziły nam nocami pod obóz. Całymi nocami słyszałeś wycie i w spalonym gaju pomarańczowym znaleźliśmy wojskową cysternę z winem, które mogło być zatrute, bo Arabowie tego nie chlali. Na próbę spiliśmy indyki w kuchni, które potem chciały dołączyć do kluczy bocianów lecących z Europy do Afryki.
Ściągnąłem wytartą kurtkę jeansową; fale załamywały słońce w krótkie tęcze; szedłem po płytkiej wodzie i słońce znowu zaszło za chmurę. Plaża była szeroko ubita przez fale. Gruby długowłosy przystaniowy stoczył po schodach wielką karbowaną oponę buldożera. Wiatr okręcał na kotwicy jacht pełnomorski ze spuszczonymi szmatami i dużą flagą Wuja Sama. Na końcu falochronu ludzie stali pod kioskiem z dwiema dziurawymi markizami szarpiącymi na wietrze.
Przystaniowy zjechał wózkiem z łajbą 420 po betonowej pochylni, przytrzymując majdan z tyłu, żeby nie nabrał szybkości i pomógł mi zdjąć łajbę i postawić ją na wodzie. Odwinąłem żagiel z masztu i półsiedząc na rufie odpychałem się nogami od płytkiego dna, i potem spuściłem miecz, wychodząc na głębszą wodę. Żagiel szarpnął na wietrze; słońce oświetlało kolorowe dechy z żaglami latające po zatoce i ludzi z małymi harpunami, nurkujących pod falochronem.
Więc ostatnie, co widziałem w tym momencie: szara furgonetka Żuk z plandeką na końcu falochronu i ludzie Dobrowita machający do mnie rękami; ogromne poczucie wolności, jakby skończyła się wojna, lub kiedyś w dzieciństwie na wakacjach z matką w Polsce, i nigdy już potem nie widziałeś takiego ogromu zieleni, poprzecinanej potokami wypływającymi z gór.
Halsowałem luźno z parę godzin, trzymając ster nogami i potem szedłem ostro z falą przyboju; opadłem nagle z obwisłymi szmatami i wolno mnie pchało do brzegu. Zobaczyłem błyszczącą felgę rowerową w piachu i chłopaczki z płetwami spychali się z pomostu. Przejechała ciężarówa z rogami jelenia nad szoferką i posypały się z niej grapefruity na zakręcie. Przeszedł facet w wojskowych butach na gołą nogę, którego przedtem widziałem na falochronie, jak mewę uwiązaną na sznurku karmił plasterkami świeżej ryby, krajanej scyzorykiem na skałach.
Wielki kundel obwąchiwał grapefruity na betonie; citrusi paradisi, powiedział facet w wojskowych butach i miał na łbie warkoczyk, jak profesor z Uniwersytetu Columbia, i nosił tyrolskie gatki z szelkami. Potem ćwiczył jogę, patrząc w zachodzące słońce i melodia z filmu Arthur niosła się ostro po wodzie, i nagle poczułem pierwszy dym grillowanych kurczaków na bulwarze.
Kupiłem zimne piweczko na przystani i siedziałem pod żaglem rozpiętym między kadłubem starego kutra i barakiem z falistej blachy; butelka była zaparowana i etykieta z błyszczącymi herbami sama zeszła, i przywaliłem ją na tym kadłubie. Zapadał zmierzch i zapalały się kolejno latarnie na bulwarze; szedłem pod wysokim niebem i fioletowy ogień buzował w grillach z kurczakami. Zobaczyłem Dobrowita z gitarą akustyczną na oparciu ławki; grał ballady stanu wojennego i punkowe małolaty katalońskie robiły mu frekwencję.
Wszedłem w uliczkę z knajpami i przed barem profesor z warkoczykiem stał na kratach, skąd buchało gorące powietrze z pralni, podwiewając mu poły indyjskiej koszulki. Palił cygaro z czerwoną opaską i słuchał transmisji na małym tranzystorku, i ten sam mecz leciał w telewizorze nad barem. Po pierwszej bramce 100 tysięcy papuzich chorągiewek na trybunach zrobiło wiatr w niecce stadionu Camp Nou i trener w garniturze, pod krawatem i w sombrero modlił się do azteckich bogów.
Jacyś Latynosi zaprawiali whisky z mlekiem i profesorek gestykulował, gadając sam ze sobą z pełną mimiką bez głosu, i bełkot tych Latynosów nakładał się na niego jak włoski dubbing. Potem chyba zaczął rzępolić na organkach melodię z Evity i przysiadł się do mnie, popiskując z cicha don’t cry for me Argentina. Zastanawiałem się, na czyją intencję wyjął zwitek pesetas z kieszeni, bo i tak miał w tym barze picie za frajer. Latynosi zaczęli strzelać fleszami za naszymi plecami i po tym poznałem, że jest dobrze; no foto, powiedziałem.
– W starych zamczyskach w peerelu i w dworcowych sraczach wiszą tablice z surowym zakazem fotografowania – powiedział Dobrowit.
– Ty – powiedziałem. – Zawsze mi łeb pękał od tych rozmówek.
– W Estonii zaczęli organizować turnieje rycerskie na dziedzińcach starych zamków. Stan wojenny zastał nas w Tallinie – powiedział.
W telewizorze pokazywali żyrafę w zoo, która nie mogła się dźwignąć ze szpagatu po erotycznym numerze i próbowali ją podciągnąć helikopterem i wsadzić do basenu hipopotamów, ale żyrafy nie znoszą wody, więc dokarmiali ją glukozą. W liczącej 2000 lat LaCoruñie nad Atlantykiem czarownicy murzyńscy z Kamerunu i indiańscy z podnóża Andów odczyniali deszczową pogodę i rzucali na siebie uroki – skrapiając się wzajemnie kordiałami, żeby pozbawić mocy przeciwnika.
– Ty, co się stało z tym człowiekiem, co kiedyś na Studium Wojskowym powiedział, że Dajan jest izraelski Kościuszko? – spytał Dobrowit.
– Zgarnęli go za propagandę syjonistyczną w Stodole, bo założył po pijaku czarną opaskę na oko na balu gałganiarzy – powiedziałem.
– Pamiętam, jak lecieliśmy za pociągiem uwożącym go z Gdańskiego – powiedział Dobrowit. – Co się z nim potem działo?
– Wstawił sobie nowe zęby w miejsce wybitych pod celą – powiedziałem.
– Teraz to się wszystko razem w pale nie mieści – powiedział Dobrowit.
– Prowadzi tryb życia osiadły – powiedziałem. – Ochajtnął się w Sztokholmie z trzema szwedzkimi flikami i w XVII-wiecznej kamieniczce, między starą katedrą i nowymi wieżowcami, założył partię trockistów, i z tego żyje.
– Sytuacja jest dobra, acz nie beznadziejna – powiedział Dobrowit i w telewizorze kibice z przyczyn nieznanych zakłócali spokój publiczny; huknęły petardy – sprawozdawca z wrażenia wpadł w słowotok. Do baru wchodziły różne dziewczyny.
– Weź ty mnie dogoń z tym sikaczem – powiedziałem i Dobrowit wlewał w siebie Vino Fino, i profesor z warkoczem gadał do siebie bez głosu, jak niemowa; było okej i coraz lepiej. Wyli z radości – huknął śmiech – coś o Cortezach. W tv wybili na aut i Diego Maradona został przy piłce. W nagłym zbliżeniu korony stadionu było, jak w przechyle samolotu, gdy linia brzegowa z hotelowymi wieżowcami zbliża się do ciebie na bakier i skrócony cień jumbo-jeta leci po Tel Awiwie w zachodzącym słońcu, że chciałbyś cholernie zatrzymać to na dłużej.
Dobrowit przeglądał hiszpańską gazetę, zdjęcia kuwejckich piłkarzy w burnusach. Opowiedziałem mu, jak z półtora roku temu zobaczyłem w knajpowym sraczu w TLV nagą kurwę przykutą łańcuchem do rury i nawet się jej nie przyjrzałem; powiedziałem chyba tylko ludziom przy barze, że w kiblu jest naga kurwa przykuta do muszli, bo latali tam potem po kolei, żeby potwierdzić moją wersję, i potem jakoś nad ranem zamordowany został w Dakota House w NYC John Lennon.
Zobaczyłem, jak Diego Maradona rozkłada ręce po wbiciu gola i zakolami, jak mały odrzutowiec ze zmiennym rozstawieniem skrzydeł – leci do narożnika z wielkimi reklamami; zmiany ostrości z podrygującymi łbami zasłaniającymi kamerę. Profesor gadał coś bez głosu, jak niemowa i wsadził w pysk zgasłe cygaro, przypalając i puszczając dym nosem; nagle włączył głos i nawijał, że w przełęczy Samosierra konnica polska rozniosła w pył Hiszpanów, otwierając Napoleonowi drogę na Madryt; swobodna parafraza Easy riders – powiedział Dobrowit.
– Ty – powiedziałem. – Uważaj, jak ci dadzą.
– Zacząłeś nowe życie – powiedział Dobrowit.
– Jakbyś zgadł – powiedziałem. – To było dawno.
– Lubisz gadać o Izraelu – rzekł Dobrowit.
– Chciałbym się przewietrzyć – powiedziałem.
– Ciągle haratasz po polskiemu – powiedział.
– Begin a sprawa polska – powiedziałem.
– Ty w to wierzysz – powiedział Dobrowit.
– Tego się głośno nie mówi – powiedziałem.
Na ścianie wisiały plakaty ze wszystkimi prezydentami USA, od Lincolna do Reagana, i z dychą Marilyn Monroe, którym ktoś domalował nadnaturalnej wielkości łzy; najbardziej podobała mi się MM z zielonymi włosami i fioletowymi wargami. Domyśliłem się upływu czasu i to nie był najlepszy pomysł w tym momencie; Dobrowit z profesorem zamienili się koszulkami, jak zgrzani piłkarze po meczu towarzyskim. Reflektor przed wejściem oświetlał kawał chodnika, gdzie stali ludzie z butelkami w łapach i na prawo w podwórku był kibel z niekrępującym wejściem – wszedłem tam zaraz po trzech schodkach, gwoli ścisłości.
Buchnął na mnie gorąc, jak z kotłowni i na drzwiach było napisane Hombres, co nagle mnie rozśmieszyło. Usłyszałem stukot naczyń w kuchni, rozedrgany śmiech kobiety i zassanie wyłączanego klimatyzatora. Nad kiblem był czarny napis: Hajle Sellasje umarł – niech żyje Hirohito & Nie szczać na ścianę. „Heroes” Davida Bowie na cały regulator z szafy grającej, którego nigdy nie znosiłem – chromowany bar, skórzane czerwone kanapy.
Przy barze siedzieli ludzie, których spotkałem parę dni wcześniej i mieli seans retrospekcji polskich – puste haki z paprotką w wyłożonych białymi kaflami sklepach mięsnych. Dobijali mnie ci ludzie w tym momencie po prostu; czuli się Europejczykami, robili bibułę na ostatnim piętrze wieżowca i gonili pijaczków spijających mleka butelkowe na klatce. Bezdebitowe gazetki opętane Europą – zobaczyłem ich twarze w tym momencie i wiedziałem, że tego nie da się skłamać. Carole King śpiewała You’ve got a friend i nagle zaczęliśmy chrypieć jak opętani razem z nią.
Dobrowit z psorkiem znowu chyba zamienili się na koszulki; profesor w biało-czerwonym trykocie Military solidarycą zaprawiał Vino Fino i pomyślałem, że musi lecieć na czymś mocniejszym. Do knajpy wchodziły różne dziewczyny – stałem oparty wyciągniętą ręką o bar i Dobrowit, półsiedząc, też oparty wyciągniętą ręką o bar – stuknęliśmy się łbami, patrząc sobie w oczy i potem stuknęliśmy się butelkami na barze i potem jeszcze raz szyjkami butelek w powietrzu.
Pamiętam, jak kiedyś towarowym w dwa parowozy lecieliśmy na FAMĘ i na podłodze otwartej lory graliśmy w kości (przegrałem kurtkę jeansową), i potem, zaczęło padać, i przenieśliśmy się do brankardu. Chcieliśmy z chłopakami kupić starą chatę nad rzeką, gdzie łowiliśmy raki, które sztywniały, gdy oślepiałeś je chińską niklowaną latarką, i gotowaliśmy je w piweczku. Tylko, że potem, gdy już dawno wyjechałem z Polski, Dobrowit spotkał moją matkę na promie i – całując ją po rękach i oblewając łzami – powtarzał, że na pewno kiedyś jeszcze się spotkamy, ale pomarcowe stanowiska należały się nowej polskiej inteligencji.
Iga stała w drzwiach oparta głową o framugę i włosy jej powiewały na wietrze, i nagle poczułem ich piękny zapach. Miała cholernie świetną twarz – intensywne spojrzenie, wszystko co trzeba do tego – poczułem, jak coś stało się ze mną. Jakiś narzeczony w dokerskiej czapeczce startował do niej na chama, dyrygując z nut rozłożonych na barze i wykręcała mu jakieś numery i miała tv w Berlinie wschodnim z prawykonaniem opery-disco. Zobaczyłem w lustrze, że wystawiam ciekawie łeb…
– Jedno trzeba przyznać, tym komuchom; rozpierdolili nam fantastycznie całe pokolenie – powiedział Dobrowit.
– Wy się chyba kłócicie, muczaczos – powiedziała Iga.
– Prowadzimy rozmowę pokoleniową – powiedziałem.
– Częstujcie się! Najlepsza konserwa bez kartek w Polsce – powiedział nagle facet w dokerskiej czapeczce, otwierając puszkę makreli wędzonej a la łosoś. Iga mówiła coś do mnie i zobaczyłem jej twarz w lustrze – siedziała jakoś tak, że patrzyłem tylko na nią. Zobaczyłem przed wejściem na ulicy wywiany przeciągiem dym papierosowy prześwietlony reflektorem i rozdmuchane pety na wietrze. Głos profesora z warkoczem: wolicie corridę czy flamenco?- Wyjątkowym uznaniem otaczam conquistę – powiedziałem.
Falklandy – myśliwce pionowego startu typu Harrier – argentyński przedpotopowy krążownik General Belgrano zatopiony torpedami. Tamta masakra właśnie się skończyła, ale tydzień przed Mundialem wybuchła wojna na Bliskim Wschodzie. Palestyńczycy ostrzeliwali północny Izrael katiuszami i taryfami wracali do Bejrutu; Begin w 1981 roku zbombardował iracki reaktor Osirak – wiadomo było, że teraz nie odpuści po tym, jak arafatowcy postrzelili w głowę ambasadora izraelskiego w Londynie.
Głos profesora: w nowych Cortezach po śmierci Franco strzelali do siebie seriami z automatów; młoda demokracja hiszpańska powinna służyć jako model dojrzałości dla Argentyny i Polski. Przez otwarte drzwi na podwórko zobaczyłem kilku spoconych Tajlandczyków w kuchni sąsiedniej knajpy jedzących pałeczkami z jednej michy i potem grali w domino pod wentylatorem; stary zegar z wahadłem wybił północ na białych kaflach.
Dobrowit opowiadał, jak jechali ostatnio przez Jugosławię i chciał kupić bandaż elastyczny w drugstorze, gdzie na jego widok zerwały się zza lady cztery baby z ołówkami kopiowymi za uchem. Biwakowali nad rzeką wpadającą do jeziora, gdzie przechodzi granica z Albanią i na moście odbywał się festiwal poetycki Złote Wici – facetka w arafatce wyła w mikrofon, że nie będzie deklamować wierszy, gdy jej naród ginie właśnie, jak ten tomik wrzucony w spienione fale rzeki.
– Mitterrand udziela schronienia Baskom z ETA – powiedział profesor.
– Baskowie to podobno jedyni rozbitkowie z Atlantydy – powiedziałem.
– Ten fakt nie oddaje istoty zagadnienia – odpowiedział.
– Co będę tylko strzępić mordę na darmo – powiedziałem po polsku.
Dobrowit zaczepił jakąś Austriaczkę gorzej niż przeciętną, lekko czerwoną na pysku i pijaną od tygodnia. Przytrzymał ją za koszulkę z uśmiechniętą pomarańczą Naranjito, mascota del Mundial España-82 i postawił jej wiskacza z mlekiem. Odwrócił się bokiem i ustawiał sobie tę Austriaczkę, która przestępowała niepewnie z nogi na nogę, skarżąc się na upał i przykładając ręce do czerwonej twarzy.
Iga podniosła szklankę, stukając się ze mną: żeby oba najlepsze kraje się nie przewaliły. Trzymała rękę na szyi pod włosami i zdjęła sobie moją rękę z ramienia, gdy ją objąłem; najszybszy parowóz świata nazywa się Latający Szkot – powiedział profesor i naprawdę odechciało mi się z nim gadać. Przesiedliśmy się pod ścianę, w górze kręciły się wentylatory; jej twarz zaczęła drgać nerwowo. Poprawiała włosy patrząc na mnie i to była właśnie jedna z tych twarzy, które olśniewają cię w środku nocy, i nagle zaczęliśmy się całować oparci o bar.
Więc potem przez otwarte drzwi zobaczyłem księżyc na dworze i barman wyłączył głos telewizora, i tamci ludzie wstawali jakoś powoli. Profesorek przysypiał na czterech krzesłach w rogu – z otwartymi ustami i zdjętymi wojskowymi buciorami. Szliśmy wolno uliczką z knajpami, gdzie wciąż było pełno ludzi siedzących z nogami na krzesłach. W dole błyszczało morze i cykady wyły nad urwiskiem – smuga księżycowa leżała w zatoce pod klasztorem na wysokim brzegu.
Mieli namioty rozbite parę metrów od wody i zrobiliśmy ognisko na plaży; w suchym łożysku strumienia jacyś ludzie brzdąkali na gitarach i tańczyli miedzy skałami. Siadłem na połamanym leżaku i patrzyłem, jak Iga idzie nago popływać. Zasnęliśmy na płaskodennej łajbie ratownika wyciągniętej na brzeg i obudziłem się w pierwszym słońcu, gdy jakieś wróble skakały na plaży i rozczochrane dziewczyny trzepały śpiwory; fale podmywały pierwszy rząd namiotów.
Na piachu porobiły się bajora, w których pływała piana. Iga suszyła włosy nad wodą. Patrol Guardia Civil zaplątał się w linkach namiotów. Morze było wzburzone po nocnym sztormie. Austriaczka wystukiwała chodaki z piachu i zaczęła machać torbą nad Dobrowitem, aż otworzył oczy. Zobaczyłem kuter rybacki z Murzynem na przednim maszcie i szalupa szła z tyłu na holu – siedział w niej drugi Murzyn z naręczem zielonych nylonowych sieci.
Słońce waliło od rana po byku i zgiąłem z przyssaniem puszkę po piwie, i rzuciłem ją w rozwianą palmę. Zepchnąłem płaskodenną łajbę na wodę i stojąc boso pośrodku na rozkraczonych nogach, wiosłowałem dwustronnym pagajem z całej siły, aż się zmachałem i dałem łajbie dryfować z powrotem do brzegu. Miałem teraz takie poczucie ulgi w środku, gdy możesz się upić od rana i piwo nie smakuje ci jak spirytus; nie ma jak pierwsze piweczko dnia, myślałem, pierwszy łyk, który smakuje słono od morskiej soli na mordzie.
Iga siedziała koło mnie na piachu, obejmując kolana rękami. Miała fantastycznie piegowate plecy i przygryzała włosy, które wiatr zwiewał jej na twarz, i to był dokładnie jeden z tych momentów, gdy zaczynasz być zakochany w kobiecie. Objąłem ją za nagie ramiona i wzdrygnęła się całym ciałem; zacząłem całować ją po twarzy i nie mogłem przestać, i było robione na serio; przez cały czas na nią patrzyłem, a ona patrzyła na mnie, i nagle przyciągnęła mnie za szyję.
– Kobiety latają za swoimi facetami – powiedziała.
– Zachęcam do dalszej znajomości – powiedziałem.
– Żadną miarą nie mogę tego pojąć – powiedziała.
Szedłem po spalonej na słomę trawie i czarny latawiec z trupią czaszką wisiał w górze na luźnym szpagacie. Zobaczyłem dwupłatowiec z transparentem España-82 nad stokiem z zakurzonymi kaktusami i na półce skalnej dwóch punków z zielono-rudymi irokezami łaziło w kółko z wiskaczami. Powtarzały mi się przekazy; wozy kolejno skręcały w dół, jak na zwolnionych obrotach. Baba w czerni grabiła klomb. Czułem na twarzy wiatr od morza i sól miałem nawet za uszami.
Poczucie przestrzeni przeniosło się na pierwszy plan. Wygolony na zadzie wielki kundel, drapiący się w kroczu wyglądał jak po eksplozji nuklearnej. Wygasili kuliste latarnie na bulwarze – facet z wiadrem na kierownicy skutera rozklejał na parkanie wielkie postery SF reklamujące Festival de Cine Fantástico, który po raz pierwszy wystartował w 1968 roku i zawsze odbywa się w Sitges wczesną jesienią.
Szedłem między białymi domkami z doniczkami i łopotała bielizna na sznurach – wydało mi się nagle, że niebo łączące się z morzem dostaje szału. Zobaczyłem profesora w kapeluszu z wpiętymi sztucznymi robalami – z zieloną parasolką i wędką na ramieniu – przeglądał El Pais przed kioskiem i spytałem o rybostan, ale powiedział, że ta gazeta zaczęła ukazywać się po śmierci generalissimusa, i teraz zaczęli ją też drukować w Barcelonie.
Dwie Murzynki jechały na rowerach środkiem po asfalcie, nucąc No Woman, No Cry Boba Marleya i potem postawiły rowery przed hostelem, w którym mieszkałem. W recepcji pachniało świeżo parzoną kawą – mikrokobita z końskim zgryzem i w rogowych okularach wpisywała Murzynki do monstrualnej księgi gości. W pokoju wyjąłem piwo z lodówki i włączyłem tv Mundial – Polacy wciąż remisowali 0:0.
Przypomniałem sobie, jak w nocy Dobrowit obwiniał komuchów za swoje rozwalone życie i pieprzył o posłannictwie inteligencji z Europy wschodniej. Pomyślałem, że nasze rozmowy zaczynają coraz bardziej przypominać emigracyjny bełkot w Wonderful Copenhagen, wtenczas jak zlądowałeś tam po 68. i jeszcze nie wiedziałeś, że nostalgie luzować się będą u ciebie co dziesięć lat; masz może jakieś fajne plany na dziś? – usłyszałem teraz w telefonie głos Igi i mieli jak raz próbę w letnim kinie, i umówiliśmy się na później.
– Wiem wszystko – powiedziała dziewczyna.
– Za wcześnie o tym mówić – powiedziałem.
– Ja wiem swoje – powiedziała dziewczyna.
Więc potem chyba stałem na przejściu, czekając, aż zmienią się światła, i cały czas o niej myślałem; wiatr od morza podwiewał afisze z niemych filmów SF na ścianach knajp. Zobaczyłem ją z daleka i odwróciła się na niklowanym stołku barowym, zakładając nogę na nogę; pochylona do przodu z uśmiechem, patrzyła bokiem – długie, nieruchome spojrzenie – wiatr obciągał na niej sukienkę, albo to były jakieś odblaski i odwróciła głowę powoli, gdy pocałowałem ją w plecy.
Facet na rogu zdejmował reklamę pontonów Zodiac (20 węzłów na godzinę) – takimi pontonami arafatowcy przeprawiali się do północnego Izraela w „celach turystycznych”. Na kei chłopaczki z kolorowymi deskami surfingowymi spychali się do wody i gruby przystaniowy z trapezem na biodrach przyciągnął mi wózek z łajbą 420. Odwinąłem żagiel z masztu i zjechałem tym wózkiem po betonowej pochylni, i przystaniowy pomógł mi zdjąć łajbę i postawić ją na wodzie.
Czterech ciemnoskórych facetów z dredami piło wiskacza w starym odkrytym jeepie z muszelkowym sercem na masce silnika i ładowali reaggy Boba Marleya, wystukując rytm kamieniami na butelkach. Pod natryskiem profesorek miotał się, odchylając worowate szorty, bo mu się robił balon nad piszczelami.
Chłopak spuszczał na przystań skrzynki piwa na linie i potem wciągał na bulwar z pustymi butelkami, i ładował na ciężarówę. Dzwoniły wanty jachtów przy pomostach ze starymi oponami na łańcuchach i rudy kociak miauczał na oderwanym wózku Lambretty z niebieskim plexiglasem. Iga przeszła na dziób, trzymając się mojej ręki i potem na głębszej wodzie wskoczyłem do kokpitu, i spuściłem miecz. Zobaczyłem chmurę, która zasłoniła całe słońce – ale morze wciąż było niebieskie i błyszczące i cień szybko zmniejszał się w naszą stronę.
Szliśmy między bojami – wyostrzyłem do wiatru; szmata przeszła mi nad głową – dziewczyna balastowała, trzymając się masztu i pył wodny poszedł mi w otwarty dziób. Szliśmy brzegiem rozszerzającej się plamy światła, z pełnym wiatrem i wydętym spinakerem – słońce znów zaszło za cholerną chmurę, rozszczepiając się na niej w cztery świetliste smugi. Ludzie na plaży wydawali się całkiem mali. Z szotami foka w zębach, balastując w ostrym ślizgu na fali – szedłem na pięknym przechyle pompując sterem – morze nagle pociemniało aż do brzegu.
Usłyszałem szum stającej fali, przydech jakby ci całe powietrze wzięli; zobaczyłem, jak wielka parometrowa fala załamała się w powietrzu i bryzgi leciały w słońcu palącym na mordzie; trzy metry piany zwaliły się obok i dakrony plasnęły o wodę, i przez chwilę pływaliśmy dookoła. Ustawiłem przewróconą łajbę dziobem pod wiatr, wciągnąłem się na miecz i postawiłem ją z powrotem, i pomogłem Idze wciągnąć się do kokpitu. Płynęliśmy na bocznej fali rzucającej krótkie cienie.
Iga siedziała z przodu oparta o maszt, wystawiając twarz do słońca i cały czas lekko się uśmiechała, oblizując usta. Sterowałem z tyłu na burcie i szybko ściągnąłem szoty, szmata przeszła na drugą stronę – schyliłem łeb i znalazłem się w cieniu, i zobaczyłem dziewczynę, jak negatyw, z prześwietlonymi włosami i z ciemną twarzą. Wracałem ostrym bejdewindem, stojąc z podniesionym rumplem steru między nogami i dwa katamarany szły prawie tym samym kursem.
Stanąłem w dryf i wyskoczyła na pomost; przystaniowy coś wrzeszczał, machając rękami; dakrony hałasowały na wietrze i potem pryskałem na nie z węża podłączonego do hydrantu, i też obmyliśmy się ze słonej wody. Zdjąłem ster i poszedłem wstawić go do stojaka. Rozgrzane powietrze drgało nad piachem; Iga kończyła przebierać się na kei, trzymając zębami ramiączko kostiumu i potem czesała się w prześwietlonej szybie jeepa. Usłyszałem, jak mówi coś, że zmęczenie z niej opadło i nad morzem w ogóle nie czuć kurzu i słońca.
Kupiliśmy dwie kolby gorącej kukurydzy z parującego kotła na rikszy i siedliśmy na jakiejś rurze, i ta kukurydza parzyła nam wargi, więc odłożyliśmy ją na chwilę. Zaczęliśmy się całować na wietrze i miała nabrzmiałe wargi, trochę spieczone od słońca – gryzła mnie lekko po palcach, gdy ich dotykałem. Nagle westchnęła i odsunęła się ode mnie; szliśmy pod górę, żeby wyjść na uliczkę z knajpami i zachodzące słońce odbijało się w samochodach skręcających w stronę morza.
Obejmowałem ją za ramiona, a ona trzymała się fałdy mojego t-shirta z tyłu, i potem odwinęła sobie moją ręką z ramienia, odkręcając się pod spodem, i szła koło mnie tanecznym krokiem, i trzymaliśmy się za ręce. Papugi na parapetach trzaskały dziobami z digitalną frazą i kolorowa kataryna na wózku z osłem grała reaggy – facet raz po raz ją nakręcał i dupy waliły stadami do koncertu, i smędziły się na tarasach knajp lub tańczyły pod palmami na starym podium dla orkiestry.
Bachory na deskorolkach czepiały się z gwizdem starej ciężarówy z kapiącym lodem. Weszliśmy w stromą uliczkę, gdzie zebrał się cały upał od Inkwizycji i niosły się jakieś miauczenia; w hostelu mikrokobitka z końską szczęką schyliła łeb nad wielką księgą i w przerwie meczu Procol Harum grał Conquistador.
Potem na górze dziewczyna mówiła, żebym nie przepuścił swojego momentu, który zaczął się u niej – ściągnęła trykot przez głowę i tańczyła półnago. Obijałem się o jakieś pufy, przesuwając ręką po jej ciele i wszystko we mnie chodziło od tego. Ociężałym ruchem odgarniała włosy z twarzy; tylko się przypadkiem nie wygłupiaj, powiedziała, wygrzebując sobie miejsce w poduszkach. Obejmowała mnie za szyję i cholernie ostro słyszałem muzykę, i całowała mnie po twarzy.
Waliła mi krew we łbie razem z muzyczką i razem z tym, co robiliśmy – trzymała ręce jakoś bezradnie przed sobą – czasem tylko dotykała mnie po bokach piętami; zmalała nagle i skurczona – z głową odchyloną do tyłu zatykała sobie usta pięściami. Podniosłem się na łokciu, gdzieś za ścianą długo dzwonił telefon. Oparta o ścianę z podciągniętymi kolanami oddychała szybko, oblizując wargi i potem spuściła nogi – z dłonią między udami patrzyła mi w twarz.
Cholernie ostro słyszałem muzykę, zderzyłem się z abażurem – lampa w kształcie Merkurego ze skrzydełkami na nogach – mój cień wstający na ścianie. Założyła ręce na piersiach i położyła się na boku – chciałem ją przyciągnąć, ale odprowadziła mnie tylko powoli ręką i przesypując z tyłu włosy, patrzyła na mnie nieruchomo z tym swoim spokojnym uśmiechem. Nagle przez otwarte drzwi na taras zobaczyłem wielki pomarańczowy księżyc; wiesz, co jest, powiedziała.
Wyszliśmy na taras z poręczami obrośniętymi pnączem – w oświetlonym barze expresso na dole młoda kobieta o kulach piła sok pomarańczowy i mogłeś sobie zamówić piętrowy afisz Corrida de Torros z własnym nazwiskiem.
– Masz mi coś do powiedzenia? – spytała.
– Lepiej tego nie mówić – odrzekłem.
– Co cię trzyma w Izraelu? – spytała.
– Cholerne życie – odpowiedziałem.
– Ale się obłowiłam – powiedziała Iga.
No więc zacząłem gadać, że przed Hiszpanią skoczyłem na chwilę do Kopenhagi, gdzie na placykach ze starymi fontannami, obsadzonymi przez ludzi z piwami, darły się bajadery z flagami palestyńskimi i z libańskimi cedrami. Żylaste kobitki z Armii Zbawienia, w sznurowanych bucikach i w czarnych melonikach, bębniły w werble z napisem AIDS i zobaczyłem emigrantów marcowych z 68. kwestujących na Solidarność.
Zrobiłem rundę po knajpach, gdzie kiedyś urzędowaliśmy po opuszczeniu gościnnej polskiej ziemi i wszędzie przy stoliku najbliżej baru siedział uśmiechnięty któryś z dawnych kumpli. Pod koniec lat 60. władowaliśmy się w jakąś paranoję – w knajpie Laurits Betjent nad kanałem rozmowy były zawsze te same i wąsaci Kurdowie Mustafy Barzaniego w turbanach, ze skałkowymi pistoletami i inkrustowanymi kindżałami – haszowali się w sraczu na dole.
Wolałeś wyjechać do Izraela, myślałem teraz, gdy Iga poszła do łazienki i potem wróciła cała błyszcząca w księżycu wyciskając włosy. Mówiła coś z cicha, gryząc mnie lekko w ucho i opierając się o mnie mokrymi piersiami. –
Żeby jakoś skończyć ten temat – powiedziała. – Wyjechałeś z Polski na stałe; mieszkałeś tam od dzieciństwa i gdzieś od paru lat lekko licząc przestało cię obchodzić, choć nie załatwiłeś wszystkiego tym swoim wyjazdem z Europy.
Szliśmy pod górę stromą uliczką, którą zjeżdżał karawan z kwiatami na trumnie i musieliśmy stanąć pod białą ścianą, żeby go przepuścić. Wyły cykady i wielki księżyc walił w oczy nad polem ostów. W narożnym bistro mały wentylatorek odwracał się z warkotem, gdy wiatr od morza szedł mu w skrzydła i scentrowane kółka dymu, puszczane przez turystę w stroju tenisowym, zawracały mu skosem na twarz.
Na końcu uliczki była knajpa, do której wchodziłeś przez kutą w żelazie bramę Art Nouveau i pod starymi drzewami stały luzem stoły z drewnianymi ławami. Zobaczyłem bar ze słomianą strzechą i serwowała gorzałę świetna mulata, która dała dupy facetowi w dokerskiej czapeczce. Profesor z warkoczykiem oparty o ceglany mur grał na organkach Sympathy strzepując palcami, jak skrzydełkami i postawiłem mu wiskacza, żeby nie odpuszczał konwencji swingowej.
Z głośników leciały remanenty z Sixties. Procol Harum śpiewał Homburg. Facet w dokerskiej czapeczce łaził z aparatem Zorka i kazał nam zrobić przyjemny wyraz twarzy; ucieszysz tymi fotami większą ilość Słowian nad Wistułą – powiedział i zobaczyłem twarz Igi z jakimś gwałtownym skurczem w błyskach flesza. Drewniana podłoga skrzypiała pod nogami, gdy podchodziliśmy do baru i wentylatory podwiewały sukienkę Marilyn Monroe z ostrym makijażem – jej manekin z dziewczęcymi piersiami stał oświetlony przy otwartym oknie
Zamawiałeś pieczone kartofle w glinianych miskach i powiedziałem barmance, żeby dała nam dwa wiskacze na lodzie – staliśmy pod kolorowymi żarówkami i ciężarna kotka na tylnych nogach obwąchiwała coś na ławie, kręcąc ogonem jak tygrysica. Jest Dobrowit z Austryjaczką – wypili na plaży bukłak sikacza, którego im wytoczyli prosto z beczki i po każdym numerze mówiła: danke schoen.
Zobaczyłem pomazane plakaty hiszpańskich socjalistów PSOE – z $ zamiast S – że tylko im kasa w głowie i profesorek nastawił sobie wielki budzik, żeby było zabawniej; młoda demokracja hiszpańska przypomniała sobie, żeby służyć przykładem demoludom w odchodzeniu od dyktatury. – Najgorzej to puścić pawia w towarzystwie damy – powiedział Dobrowit i usłyszałem, jak wygłasza jakieś kwestie po polsku do Austriaczki. Wsadził jej rękę w majtki pod sukienkę i drgały jej nagie ramiona.
Profesor gadał, że Mitterrand znacjonalizował tylko dwóch Żydów, Rothschilda i Dessaulta i dał sobie spokój z reformami. Przypomniałem sobie nagle skośny placyk z bistrem przy wewnętrznej obwodnicy w Paryżu, gdzie kupowałem bagiety z czerwonym rostbefem. Mogłem mu powiedzieć, jak wyskoczyłem kiedyś z szalikiem na szyi w pierwsze słonce i pod kwitnącymi kasztanami pachniało kawą i croissants, i wszędzie leżały sterty plakatów zdartych ze ścian.
To było wtenczas, jak Mitterrand wygrał wybory prezydenckie w 1981 i tłumy tańczyły trzy dni i noce w Paryżu na Nowym Moście, i zajarani Murzyni z radiomagnetofonami na ramionach jeździli deskorolkami, czepiając się samochodów w jaśniejących ulicach. Czeski malarz-emigrant z 68. powiesił się wtenczas w moim hotelu i wymiatali na korytarz jego szkice na kartonach, jakby z konkursu moje miasto rodzinne, nad którym fruwały rozgwiazdy z wąsami.
Profesor tłumaczył, że Hiszpanów po śmierci Franco obchodzi tylko corrida i fandango, a PSOE napala się na wnuczkę generalissimusa; Gaudi zaprojektował kiedyś w Barcelonie latarnie, jak maszty żaglowców z bocianimi gniazdami, którym ponadawał imiona katalońskich admirałów; niedaleko stąd pod Sitges zbudował willę Guell Bodegas w górach nad morzem, przypominającą zamek warowny; co jest grane z tą bodegą? – spytał facet w dokerskiej czapeczce.
– Gaudi chciał wskrzesić świetność Barcelony, która dawniej kolonizowała całe kontynenty – powiedział profesor.
– Hiszpania jest wciąż obłożona klątwą wielkich rabinów – powiedziałem.
– Za 10 lat mija 500 rocznica odkrycia Ameryki przez Kolumba i wygnania Żydów z Hiszpanii – powiedział profesor.
– Schyłek waszego imperium zaczął się po wygnaniu Żydów – powiedziałem.
– Gaudi urodził się i umarł w czerwcu. Cała Barcelona odprowadzała jego trumnę do Sagrada Familia – powiedział.
– Odszczekajcie inkwizycję i bądźcie grzeczni – powiedziałem
Iga patrzyła na mnie z tym swoim fajnym uśmiechem – wyciągnęła do mnie rękę, która była cholernie piękna i elegancka i wiatr zwiewał jej włosy na twarz, i zobaczyłem, jak te włosy poruszały się razem z jakimiś gałęziami w górze. Mogłem jej powiedzieć, że kiedyś, jak zaczęła mi odbijać szajba emigracyjna, nagły widok Sagrada Familia wyrwał mnie z tego kanału. Dobrowit dzwonił do starorzymskiego amfiteatru w Tarragonie, gdzie mieli zaklepane następne chałtury. Ktoś powiedział, że stan wojenny wymyślili Ruscy, bo inaczej nie byłoby skrótu WRON(a).
Bar był obity miedzianą blachą i pijana Austryjaczka pryskała sobie na twarz wodą z wiaderka po szampanie. Usłyszałem świetne słowa We skipped the light fandango, którymi zaczyna się utwór Procol Harum. W tv bramkarz w niebieskim swetrze, trzymając się słupka, ustawiał mur obrony przed strzałem wolnym pod ostrym kątem. Chłopcy zasłaniali się złożonymi rękami, żeby nie dostać biało-czarną piłką w jaja, i bramkarz zaczął nagle miotać się jak bąk.
Poczułem swąd przypalonego filtrem papierosa i zaczął padać ulewny deszcz – przyleciały roześmiane dziewczyny z otwartymi parasolkami i zrobiło się świeże powietrze. Iga błysnęła gazową zapalniczką i przypalała papierosa, którego ognik skakał jej powoli po twarzy. Dobrowit coś nadawał, Polska wybije się na niepodległość, koksiaki na ulicach, żołnierze w uszatkach, krzyże z kwiatów, konspira, bibuła na działkach; przyłożyłem rękę do twarzy, zaciskając palcami nozdrza i z zamkniętymi oczami oparłem się na barze, odchylając głowę do tyłu.
Słyszałeś wyraźnie rozmowy w paru językach i chyba wysiadła elektryka – migały świece w butelkach – wszyscy zebrali się pod strzechą, z której kapało na bar. Zdarty longplay przeskakiwał na patefonie Hi-Fi – dwa pierścionki, kolczyk i pety ze śladami szminki kręciły się razem z nim i potem patefon się wyłączył.
Dobrowit opowiadał, jak przed stanem wojennym wszedł do jakiegoś domu towarowego pod Warszawą i na parterze sprzedawali tylko koniki na biegunach, na pierwszym piętrze grzechotki dla dzieci, a na drugim – polskie chorągiewki. Potem na Starym Mieście leciał dorożką – jak Pegaz z rozłożonymi skrzydłami – narąbany bimbrem z dryndziarzem w tramwajarskim płaszczu na koźle i koło pompy na Rynku pobili się dorożkarze: pan weźmie konia od mojego konia.
– Pora planów na później – powiedziała dziewczyna.
– Nie wiem, jak dam radę bez ciebie – powiedziałem.
– Powiesz mi przynajmniej, co cię trzyma w Izraelu?
– Mówiłem ci już. Żydzi mają przerąbane w Europie.
– Nie, nie mówiłeś. Polacy też tak mają i co z tego?
Dopalały się świece w butelkach oblepionych kluchami parafiny, z których sterczały pety. Rozmowy ucichły nagle, że słyszałeś tylko szum wentylatorów; jak w hiszpańskich knajpach, powiedziałem nagle do siebie. Wiatr poruszał huśtawką pod drzewami, na której siedziała rozkraczona lalka, powtarzając na przechyłach salud. Ważka wyrywała się z larwy, tłukąc przezroczystymi skrzydełkami o beton pod słupem wysokiego napięcia. Świetna mulata za barem wcisnęła nowe świece w butelki i puściła utwór Sympathy zespołu Rare Bird.
Pamiętasz, kurwa, Stodołę na Nowowiejskiej, dawne kino wojskowe „Oka” – przyprawialiśmy kwachami przy barze, Pesymiści grali „Słowa-imiona”, Dzikusy „Kiedy mówisz coś”. Rano z dupami na Zalewie – Omegą do Nieporętu, piwo z deszczem, od wszystkich jechało „Sportami” – mówił Dobrowit nie oglądając się za siebie; zawsze mnie coś fajnego musi ominąć – głos Igi; głaskała mnie po ręce szybkimi ruchami; zrozumiałem nagle, że przygotowuję sobie jakieś słowa, jak przed obcojęzyczną rozmową telefoniczną.
Kalendarz z konkwistadorem miotał się na wietrze; Dobrowit znowu dzwonił do Tarragony; w telewizorze – izraelskie czołgi na poboczu szosy Bejrut-Damaszek i kobiety w ciemnych okularach, ze zdjęciami los desaparecidos na Plaza De Mayo w Buenos Aires; co mówi Cahal?, usłyszałem głos profesora i nie powiem, żeby chciało mi się z nim gadać w tym momencie. Jakby jednak przypomniałem sobie, że toczy się wojna w Libanie, nazywająca się Pokój dla Galilei.
Nie mogłem wiedzieć, że w tydzień później wyląduję w Bhamdoun w górach Libanu – w opustoszałym Grand Hotelu z piwnicą z najlepszym winem libańskim „Rose de Kefraya”. Nocami graliśmy w nogę pozłacanym stoliczkiem pucybuta między marmurowymi kolumnami i dzwoniliśmy na automatyczną centralę do Londynu, żeby posłuchać Olivii Newton-John. Oglądaliśmy transmisje mundialowe – pamiętam, jak na meczu Polska-ZSRR cały stutysięcznik Camp Nou w Barcelonie był obwieszony transparentami Solidarności,
„Nie”- powiedziałem teraz, gdy ostatni człowiek już poszedł i zobaczyłem Igę o wschodzie słońca – w pierwszym słońcu leżącym miedzy drzewami – żesz ty palancie jeden, pomyślałem; asfaltowa serpentyna na zboczu błyszczała, jak morze w dole i mały buldożer na zamglonej plaży wyglądał z daleka, jak młody dinozaur.
– Jest szansa, żebyśmy byli razem? – spytała.
– Musiałabyś wyjechać z Polski – powiedziałem.
– Niech ja wiem, co mam zrobić – powiedziała.
– To pytanie jakby nie do mnie – powiedziałem.
– Okropnie dużo się nauczyłam – powiedziała.
– Co uważam jest w porządku – powiedziałem.
– Cholernie jest to ciężko – odpowiedziała Iga.
Więc jechali do Tarragony, gdzie mieli załatwione chałtury w starorzymskim amfiteatrze i umówiliśmy się na telefon z Barcelony. Zobaczyłem psorka z warkoczem na kratach, skąd buchało gorące powietrze i wstąpiliśmy do baru na rozchodniaczka. Wszystkie telewizory startowały newsem, że brytyjscy Los animals rozwalili Finisterrę nad Atlantykiem założoną przez rzymskie legiony.
Wracałem do Barcelony autobusem, który ledwo wyrabiał na zakrętach szosy nadmorskiej – dwupłatowiec z transparentem España-82 latał wzdłuż linii brzegowej. Na poboczach widziałem opalone postery z fotami Diego Maradony i potem władowaliśmy się w najgorszy karambol, jaki widziałem w życiu. Kupa pogruchotanych wozów w przepaści, cysterna ESSO kołami do góry, huk sanitarnych helikopterów – punkowcy z naciętymi krwawymi pręgami.
Na Plaça de Catalunya Japończycy z aparatami wskakiwali sobie po paru na barana, żeby strzelić z perspektywy miejsce, gdzie Gaudi chciał zbudować 30-metrową fontannę. Kałuże odparowywały w słońcu – setki facetów przy osobnych stolikach z marmurowymi blatami czytało na wietrze gazety z mundialowym nagłówkami. Grał zespół z lustrzankowymi gitarami – punkowcy w czarnych koszulkach ze swastykami wywijali siekierami w powietrzu. Potem w Barri Gotic Hindus z pytonem grał na sitar i łaziło pełno JAP-ów* z plecakami.
Facet z koszyczkiem na forsę malował na chodniku 5-metrowy krzyż widziany z góry, że żaden człowiek nie mógłby tego zobaczyć. Przerysowywał z pomiętej kartki albumowej Salvadora Dali i raz po raz oglądał się w lusterku; zobaczyłem, że robi Umęczonemu własną twarz – pomarańczowe i niebieskie kredki odkładały mu się smugami na bladym pysku, bo ocierał pot zaplamionymi rękami.
Na Ramblasie mała facetka wytrząsała kijem wodę deszczową z czerwono-złotej markizy nad wejściem z nawigacyjnymi lampami i z całą jasnością stwierdziłem, że w prawie pustej knajpie barman ze złamanym nosem (wyglądający teraz jak kapitan lodołamacza) odkurza trójpokładowy żaglowiec. W pewnym momencie obrazki z Mundialem w tv poleciały szybciej. „Stoi koło mnie zakochana dziewczyna” – powiedział Dobrowit przez telefon i zaraz usłyszałem jej głos lekko zachrypnięty. Błyski papierosów przypalanych na stadionie rosły na ekranie i na boisku przeciwnika aż podskoczyli z radości, bo jakiś Maradona Północy znowu wbił samobója.
*Jewish American Princess
TEL AWIW, 1990