ZIEMIA KRÓLOWEJ MAUD (2)
Opowiadanie Ziemia Królowej Maud pierwotnie ukazało się w izraelskim roczniku literackim „Akcenty-1990” i potem w 1996 roku w Polsce w tomie moich opowiadań pt. TEN ZA NIM. Obecna wersja jest lekko zremiksowana; eb.
Zawsze gdzieś na świecie
jest już po godzinie 17.
(napis w barze)
Halsowałem luźno z parę godzin, trzymając ster nogami i potem szedłem ostro z falą przyboju; opadłem nagle z obwisłymi szmatami i wolno mnie pchało do brzegu. Zobaczyłem błyszczącą felgę rowerową w piachu i chłopaczki z płetwami spychali się z pomostu. Przejechała ciężarówa z rogami jelenia nad szoferką i posypały się z niej grapefruity na zakręcie. Przeszedł facet w wojskowych butach na gołą nogę, którego przedtem widziałem na falochronie, jak mewę uwiązaną na sznurku karmił plasterkami świeżej ryby, krajanej scyzorykiem na skałach.
Wielki kundel obwąchiwał grapefruity na betonie; citrusi paradisi, powiedział facet w wojskowych butach i miał na łbie warkoczyk, jak profesor z Uniwersytetu Columbia, i nosił tyrolskie gatki z szelkami. Potem ćwiczył jogę, patrząc w zachodzące słońce i melodia z filmu Arthur niosła się dobrze po wodzie, i nagle poczułem pierwszy dym grillowanych kurczaków na bulwarze.
Kupiłem zimne piweczko na przystani i siedziałem pod żaglem rozpiętym między kadłubem starego kutra i barakiem z falistej blachy; butelka była zaparowana i etykieta z błyszczącymi herbami sama zeszła, i przywaliłem ją na tym kadłubie. Zapadał zmierzch i zapalały się kolejno latarnie na bulwarze; szedłem pod wysokim niebem i fioletowy ogień buzował w grillach z kurczakami. Zobaczyłem Dobrowita z gitarą akustyczną na oparciu ławki; grał ballady stanu wojennego i punkowe małolaty katalońskie robiły mu frekwencję.
Wszedłem w uliczkę z knajpami i przed barem profesor z warkoczykiem stał na kratach, skąd buchało gorące powietrze z pralni, podwiewając mu poły indyjskiej koszulki. Palił cygaro z czerwoną opaską i słuchał transmisji na małym tranzystorku, i ten sam mecz leciał w telewizorze nad barem. Po pierwszej bramce 100 tysięcy papuzich chorągiewek na trybunach zrobiło wiatr w niecce stadionu Camp Nou i trener w garniturze i w sombrero modlił się do azteckich bogów.
Jacyś Latynosi zaprawiali whisky z mlekiem i profesorek gestykulował, gadając sam ze sobą z pełną mimiką bez głosu, i bełkot tych Latynosów nakładał się na niego jak włoski dubbing. Potem chyba zaczął wygrywać na organkach melodię z Evity i przysiadł się do mnie, popiskując z cicha don’t cry for me Argentina. Zastanawiałem się, na czyją intencję wyjął pesetas z kieszeni, bo i tak miał w tym barze picie za frajer. Latynosi zaczęli strzelać fleszami za naszymi plecami i po tym poznałem, że jest dobrze; no foto, powiedziałem.
– W starych zamczyskach w peerelu i w dworcowych sraczach wiszą tablice z surowym zakazem fotografowania – powiedział Dobrowit.
– Ty – powiedziałem. – Zawsze mi łeb pękał od tych rozmówek.
– W Estonii zaczęli organizować turnieje rycerskie na dziedzińcach starych zamków. Stan wojenny zastał nas w Tallinie – powiedział.
W telewizorze pokazywali żyrafę w zoo, która nie mogła się dźwignąć ze szpagatu po erotycznym numerze i próbowali ją podciągnąć helikopterem i wsadzić do basenu hipopotamów, ale żyrafy nie znoszą wody, więc dokarmiali ją glukozą. W liczącej 2000 lat LaCoruñie nad Atlantykiem czarownicy murzyńscy z Kamerunu i indiańscy z podnóża Andów odczyniali deszczową pogodę i rzucali na siebie uroki – skrapiając się wzajemnie kordiałami, żeby pozbawić mocy przeciwnika.
– Ty, co się stało z tym człowiekiem, co kiedyś na Studium Wojskowym powiedział, że Dajan jest izraelski Kościuszko? – spytał Dobrowit.
– Zgarnęli go za propagandę syjonistyczną w Stodole, bo założył po pijaku czarną opaskę na oko na balu gałganiarzy – powiedziałem.
– Pamiętam, jak lecieliśmy za pociągiem uwożącym go z Gdańskiego – powiedział Dobrowit. – Co się z nim potem działo?
– Wstawił sobie nowe zęby w miejsce wybitych pod celą – powiedziałem.
– Teraz to się wszystko razem w pale nie mieści – powiedział Dobrowit.
– Prowadzi tryb życia osiadły – powiedziałem. – Ochajtnął się w Sztokholmie z trzema szwedzkimi flikami i w XVII-wiecznej kamieniczce, między starą katedrą i nowymi wieżowcami, założył partię trockistów, i z tego żyje.
– Sytuacja jest dobra, lecz nie beznadziejna – powiedział Dobrowit i spojrzałem w telewizor, gdzie kibice z przyczyn nieznanych zakłócali spokój publiczny; huknęły petardy – sprawozdawca z wrażenia wpadł w słowotok. Do baru wchodziły różne dziewczyny.
– Weź ty mnie dogoń z tym sikaczem – powiedziałem i Dobrowit wlewał w siebie Vino Fino, i profesor z warkoczem gadał do siebie bez głosu, jak niemowa; było okej i coraz lepiej. Wyli z radości – huknął śmiech – coś o Cortezach. W telewizorze wybili na aut i Diego Maradona został przy piłce. W nagłym zbliżeniu korony stadionu było, jak w przechyle samolotu, gdy linia brzegowa z hotelowymi wieżowcami zbliża się do ciebie na bakier i skrócony cień jumbo-jeta leci po Tel Awiwie w zachodzącym słońcu, że chciałbyś zatrzymać to na dłużej.
Dobrowit przeglądał hiszpańską gazetę, zdjęcia kuwejckich piłkarzy w burnusach. Opowiedziałem mu, jak z półtora roku temu zobaczyłem w knajpowym sraczu w Tel Awiwie nagą kurwę przykutą łańcuchem do rury i nawet się jej nie przyjrzałem; powiedziałem ludziom przy barze, że w kiblu jest naga kurwa przykuta do muszli i biegali tam po kolei, żeby potwierdzić moją wersję, i potem jakoś nad ranem zamordowany został w Dakota House w NYC John Lennon.
Zobaczyłem, jak Diego Maradona rozkłada ręce po wbiciu gola i zakolami, jak mały odrzutowiec ze zmiennym rozstawieniem skrzydeł – leci do narożnika z reklamami; zmiany ostrości z podrygującymi łbami zasłaniającymi kamerę. Profesor gadał coś bez głosu, jak niemowa i wsadził w pysk zgasłe cygaro, przypalając i puszczając dym nosem; nagle włączył głos i nawijał, że w przełęczy Samosierra konnica polska rozniosła w pył Hiszpanów, otwierając Napoleonowi drogę na Madryt; swobodna parafraza Easy riders – powiedział Dobrowit.
– Ty – powiedziałem. – Uważaj, jak ci dadzą.
– Zacząłeś nowe życie – powiedział Dobrowit.
– Jakbyś zgadł – powiedziałem. – To było dawno.
– Lubisz gadać o Izraelu – rzekł Dobrowit.
– Chciałbym się przewietrzyć – powiedziałem.
– Ciągle haratasz po polskiemu – powiedział.
– Begin a sprawa polska – powiedziałem.
– Ty w to wierzysz – powiedział Dobrowit.
– Tego się głośno nie mówi – powiedziałem.
Na ścianie wisiały plakaty ze wszystkimi prezydentami USA, od Lincolna do Reagana, i z dychą Marilyn Monroe, którym ktoś domalował nadnaturalnej wielkości łzy; najbardziej podobała mi się MM z zielonymi włosami i fioletowymi wargami. Domyśliłem się upływu czasu i to nie był najlepszy pomysł w tym momencie; Dobrowit z profesorem zamienili się koszulkami, jak zgrzani piłkarze po meczu towarzyskim. Reflektor przed wejściem oświetlał kawał chodnika, gdzie stali ludzie z butelkami w łapach i na prawo w podwórku był kibel z niekrępującym wejściem, i wszedłem po trzech schodkach, gwoli ścisłości.
Buchnął na mnie gorąc, jak z kotłowni i na drzwiach było napisane Hombres, co nagle mnie rozśmieszyło. Usłyszałem stukot naczyń w kuchni, rozedrgany śmiech kobiety i zassanie wyłączanego klimatyzatora. Nad kiblem był czarny napis: Hajle Sellasje umarł – niech żyje Hirohito & Nie szczać na ścianę.
Przy barze siedzieli ludzie, których spotkałem parę dni wcześniej i mieli seans retrospekcji polskich – puste haki z paprotką w wyłożonych białymi kaflami sklepach mięsnych. Dobijali mnie ci ludzie po prostu; czuli się Europejczykami, robili bibułę na ostatnim piętrze wieżowca i pędzili pijaczków spijających mleka butelkowe na klatce. Bezdebitowe gazetki opętane Europą – zobaczyłem ich twarze w tym momencie i wiedziałem, że tego nie daje się skłamać. Carole King śpiewała You’ve got a friend i nagle zaczęliśmy chrypieć razem z nią.
Dobrowit z profesorkiem znowu chyba zamienili się na koszulki; profesor w biało-czerwonym trykocie Military solidarycą zaprawiał Vino Fino i pomyślałem, że musi lecieć na czymś mocniejszym. Do knajpy wchodziły różne dziewczyny – stałem oparty wyciągniętą ręką o bar i Dobrowit, półsiedząc, też oparty wyciągniętą ręką o bar – stuknęliśmy się łbami, patrząc sobie w oczy i potem stuknęliśmy się butelkami na barze i potem jeszcze raz szyjkami butelek w powietrzu.
Pamiętam, jak kiedyś towarowym w dwa parowozy lecieliśmy na FAMĘ i na podłodze otwartej lory graliśmy w kości (przegrałem kurtkę jeansową), i potem, zaczęło padać, i przenieśliśmy się do brankardu. Chcieliśmy z chłopakami kupić starą chatę nad rzeką, gdzie łowiliśmy raki i sztywniały, gdy oślepiałeś je chińską niklowaną latarką, i gotowaliśmy je w piweczku. Tylko, że potem, gdy już dawno wyjechałem z Polski, Dobrowit spotkał moją matkę na promie i – całując ją po rękach i oblewając łzami – powtarzał, że na pewno kiedyś jeszcze się spotkamy, ale pomarcowe stanowiska należały się nowej polskiej inteligencji.
Iga stała w drzwiach oparta głową o framugę i włosy jej powiewały na wietrze, i nagle poczułem ich zapach. Miała cholernie świetną twarz – intensywne spojrzenie, wszystko co trzeba do tego – poczułem, jak coś stało się ze mną. Jakiś narzeczony w dokerskiej czapeczce startował do niej na chama, dyrygując z nut rozłożonych na barze i wystawiłem ciekawie łeb; wykręcała mu jakieś numery i miała tv w Berlinie wschodnim z prawykonaniem opery-disco.
– Jedno trzeba przyznać, tym komuchom, rozpierdolili nam fantastycznie całe pokolenie – powiedział Dobrowit.
– Wy się chyba kłócicie, muczaczos – powiedziała Iga.
– Prowadzimy rozmowę pokoleniową – powiedziałem.
CDN