TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | luty 17, 2014 | 10:24

ZIEMIA KRÓLOWEJ MAUD (5)

Opowiadanie Ziemia Królowej Maud pierwotnie ukazało się w izraelskim roczniku literackim „Akcenty-1990” i potem w 1996 roku w Polsce w tomie moich opowiadań pt. TEN ZA NIM. Obecna wersja jest lekko zremiksowana; eb.

Zawsze gdzieś na świecie

jest już po godzinie 17.

(napis w barze)

Z głośników leciały remanenty z Sixties. Procol Harum śpiewał Homburg. Facet w dokerskiej czapeczce łaził z aparatem Zorka i kazał nam zrobić przyjemny wyraz twarzy; ucieszysz tymi fotami większą ilość Słowian w Warszawie – powiedział i zobaczyłem twarz Igi z jakimś gwałtownym skurczem w błyskach flesza. Drewniana podłoga skrzypiała pod nogami, gdy podchodziliśmy do baru i wentylatory podwiewały sukienkę Marilyn Monroe z ostrym makijażem – jej manekin z dziewczęcymi piersiami stał oświetlony przy otwartym oknie.

Zamawiałeś pieczone kartofle w glinianych miskach i powiedziałem barmance, żeby dała nam dwa wiskacze na lodzie – staliśmy pod kolorowymi żarówkami i ciężarna kotka na tylnych nogach obwąchiwała coś na ławie, kręcąc ogonem jak tygrysica. Jest Dobrowit z Austryjaczką – wypili na plaży bukłak sikacza, którego im wytoczyli prosto z beczki i po każdym numerze mówiła: danke schoen.

Zobaczyłem pomazane plakaty hiszpańskich socjalistów PSOE – z $ zamiast S – że tylko im kasa w głowie i profesorek nastawił sobie wielki budzik, żeby było zabawniej; młoda demokracja hiszpańska przypomniała sobie, żeby służyć przykładem demoludom w odchodzeniu od dyktatury. – Najgorzej to puścić pawia w towarzystwie damy – powiedział Dobrowit i usłyszałem, jak wygłasza jakieś kwestie po polsku do Austryjaczki. Wsadził jej rękę pod sukienkę i drgały jej nagie ramiona.

Profesor gadał, że Mitterrand znacjonalizował tylko dwóch Żydów, Rothschilda i Dessaulta i dał sobie spokój z reformami. Przypomniałem sobie nagle skośny placyk z bistrem przy wewnętrznej obwodnicy w Paryżu, gdzie kupowałem bagiety z czerwonym rostbefem. Mogłem mu powiedzieć, jak wyskoczyłem kiedyś z szalikiem na szyi z hotelu w pierwsze słonce i pod kwitnącymi kasztanami pachniało kawą i croissants, i wszędzie leżały sterty plakatów zdartych ze ścian.

To było wtenczas, jak Mitterrand wygrał wybory prezydenckie w 1981 i tłumy tańczyły przez trzy dni i noce w Paryżu na Nowym Moście, i zajarani Murzyni z radiomagnetofonami na ramionach jeździli deskorolkami, czepiając się samochodów w jaśniejących ulicach. Czeski malarz-emigrant z 68. powiesił się w nocy w moim hotelu i wymiatali na korytarz jego szkice na kartonach, jakby z konkursu moje miasto rodzinne, nad którym fruwały rozgwiazdy z wąsami.

Profesor tłumaczył, że Hiszpanów po śmierci Franco obchodzi tylko corrida i fandango, a PSOE napala się na wnuczkę generalissimusa; Gaudi zaprojektował kiedyś w Barcelonie latarnie, jak maszty żaglowców z bocianimi gniazdami, którym ponadawał imiona katalońskich admirałów; niedaleko stąd pod Sitges zbudował willę Guell Bodegas w górach nad morzem, przypominającą zamek warowny; co jest grane z tą bodegą? – spytał facet w dokerskiej czapeczce.

– Gaudi chciał wskrzesić świetność Barcelony, która dawniej kolonizowała całe kontynenty – powiedział profesor.

– Hiszpania jest wciąż obłożona klątwą wielkich rabinów – powiedziałem.

– Za 10 lat mija 500 rocznica odkrycia Ameryki przez Kolumba i wygnania Żydów z Hiszpanii – powiedział profesor.

– Schyłek waszego imperium zaczął się po wygnaniu Żydów – powiedziałem.

– Gaudi urodził się i umarł w czerwcu. Cała Barcelona odprowadzała jego trumnę do Sagrada Familia – powiedział.

– Odszczekajcie inkwizycję i bądźcie grzeczni – powiedziałem

Iga patrzyła na mnie z tym swoim fajnym uśmiechem – wyciągnęła do mnie rękę, która była cholernie elegancka i wiatr zwiewał jej włosy na twarz, i zobaczyłem, jak te włosy poruszały się razem z jakimiś gałęziami w górze. Mogłem jej powiedzieć, że kiedyś, jak zaczęła mi odbijać szajba emigracyjna, nagły widok Sagrada Familia wyrwał mnie z tego kanału. Dobrowit dzwonił do starorzymskiego amfiteatru w Tarragonie, gdzie mieli zaklepane następne chałtury. Ktoś powiedział, że stan wojenny wymyślili Ruscy, bo nie byłoby skrótu WRON(a).

Bar był obity miedzianą blachą i pijana Austryjaczka pryskała sobie na twarz wodą z wiaderka po szampanie. Usłyszałem świetne słowa We skipped the light fandango, którymi zaczyna się utwór Procol Harum. W telewizorze bramkarz w niebieskim swetrze, trzymając się słupka, ustawiał mur obrony przed strzałem wolnym pod ostrym kątem. Chłopcy zasłaniali się złożonymi rękami, żeby nie dostać biało-czarną piłką w jaja, i bramkarz zaczął nagle miotać się jak bąk.

Poczułem swąd przypalonego filtrem papierosa i zaczął padać ulewny deszcz – przyleciały roześmiane dziewczyny z otwartymi parasolkami i zrobiło się świeże powietrze. Iga błysnęła gazową zapalniczką i przypalała papierosa, którego ognik skakał jej powoli po twarzy. Dobrowit coś nadawał, Polska wybije się na niepodległość, koksiaki na ulicach, żołnierze w uszatkach, krzyże z kwiatów, konspira, bibuła na działkach; przyłożyłem rękę do twarzy, zaciskając palcami nozdrza i z zamkniętymi oczami oparłem się na barze, odchylając głowę do tyłu.

Słyszałeś wyraźnie rozmowy w paru językach i chyba wysiadła elektryka – migały świece w butelkach – wszyscy zebrali się pod strzechą, z której kapało na bar. Zdarty longplay przeskakiwał na patefonie Hi-Fi – dwa pierścionki, kolczyk i pety ze śladami szminki kręciły się razem z nim i potem patefon się wyłączył.

Dobrowit opowiadał, jak przed stanem wojennym wszedł do jakiegoś domu towarowego pod Warszawą i na parterze sprzedawali tylko konie na biegunach, na pierwszym piętrze grzechotki dla dzieci, a na drugim – polskie chorągiewki. Potem na Starym Mieście leciał dorożką – jak Pegaz z rozłożonymi skrzydłami – narąbany bimbrem z dryndziarzem w tramwajarskim płaszczu na koźle i koło pompy na Rynku pobili się dorożkarze: pan weźmie konia od mojego konia.

– Pora planów na później – powiedziała dziewczyna.

– Nie wiem, jak dam radę bez ciebie – powiedziałem.

– Powiesz mi przynajmniej, co cię trzyma w Izraelu?

– Mówiłem ci już. Żydzi mają przerąbane w Europie.

– Nie, nie mówiłeś. Polacy też tak mają i co z tego?

Dopalały się świece w butelkach oblepionych kluchami parafiny, z których sterczały pety. Rozmowy ucichły nagle, że słyszałeś tylko szum wentylatorów; jak w hiszpańskich knajpach, powiedziałem sobie. Wiatr poruszał huśtawką pod drzewami, na której siedziała rozkraczona lalka, powtarzając na przechyłach salud. Ważka wyrywała się z larwy, tłukąc przezroczystymi skrzydełkami o beton pod słupem wysokiego napięcia. Świetna mulata za barem wcisnęła nowe świece w butelki i puściła utwór Sympathy zespołu Rare Bird.

Pamiętasz, kurwa, Stodołę na Nowowiejskiej, dawne kino wojskowe „Oka” – przyprawialiśmy kwachami przy barze, Pesymiści grali „Słowa-imiona”, Dzikusy „Kiedy mówisz coś”. Rano z dupami na Zalewie – Omegą do Nieporętu, piwo z deszczem, od wszystkich jechało „Sportami” – mówił Dobrowit; nie oglądaj się za siebie, bo cię smoki wpierdolą – ja na to; zawsze mnie coś fajnego musi ominąć – głos Igi; głaskała mnie po ręce szybkimi ruchami; zrozumiałem nagle, że przygotowuję sobie jakieś słowa, jak przed obcojęzyczną rozmową telefoniczną.

Kalendarz z konkwistadorem miotał się na wietrze; Dobrowit znowu dzwonił do Tarragony; w telewizorze – izraelskie czołgi na poboczu szosy Bejrut-Damaszek i kobiety w ciemnych okularach, ze zdjęciami los desaparecidos na Plaza De Mayo w Buenos Aires; co mówi Cahal?, usłyszałem głos profesora i nie powiem, żeby chciało mi się z nim gadać w tym momencie. Jakby jednak przypomniałem sobie, że toczy się wojna w Libanie, nazywająca się Pokój dla Galilei.

Nie mogłem wiedzieć, że w tydzień później wyląduję w Bhamdoun w górach Libanu – w opustoszałym Grand Hotelu z piwnicą z najlepszym winem libańskim „Rose de Kefraya”. Nocami graliśmy w nogę pozłacanym stołkiem pucybuta między marmurowymi kolumnami i dzwoniliśmy na automatyczną centralę do Londynu, żeby posłuchać Olivii Newton-John. Oglądaliśmy transmisje mundialowe – pamiętam, jak na meczu Polska-ZSRR cały stutysięcznik Camp Nou w Barcelonie był obwieszony transparentami Solidarności,

Nie”- powiedziałem teraz, gdy ostatni człowiek już poszedł i zobaczyłem Igę o wschodzie słońca – w pierwszym słońcu leżącym miedzy drzewami – żesz ty palancie jeden, pomyślałem; asfaltowa serpentyna na zboczu błyszczała, jak morze w dole i mały buldożer na zamglonej plaży wyglądał z daleka, jak młody dinozaur.

– Jest szansa, żebyśmy byli razem? – spytała.

– Musiałabyś wyjechać z Polski – powiedziałem.

– Niech ja wiem, co mam zrobić – powiedziała.

– To pytanie jakby nie do mnie – powiedziałem.

– Okropnie dużo się nauczyłam – powiedziała.

– Co uważam jest w porządku – powiedziałem.

– Cholernie jest to ciężko – odpowiedziała Iga.

Więc jechali do Tarragony, gdzie mieli załatwione chałtury w starorzymskim amfiteatrze i umówiliśmy się na telefon z Barcelony. Zobaczyłem profesora z warkoczem na kratach, skąd buchało gorące powietrze i wstąpiliśmy do baru na rozchodniaczka. Wszystkie telewizory startowały newsem, że brytyjscy Los animals rozwalili Finisterrę nad Atlantykiem założoną przez rzymskie legiony.

Wracałem do Barcelony autobusem, który ledwo wyrabiał na zakrętach szosy nadmorskiej – dwupłatowiec z transparentem España-82 latał wzdłuż linii brzegowej. Wzdłuż drogi widziałem popalone postery z fotami Diego Maradony na poboczach i potem władowaliśmy się w najgorszy karambol, jaki widziałem w życiu. Kupa pogruchotanych wozów w przepaści, cysterna ESSO kołami do góry, huk sanitarnych helikopterów – punkowcy z naciętymi krwawymi pręgami.

Na Plaça de Catalunya Japończycy z aparatami wskakiwali sobie po paru na barana, żeby strzelić z perspektywy miejsce, gdzie Gaudi chciał zbudować 30-metrową fontannę. Kałuże odparowywały w słońcu – setki facetów przy osobnych stolikach z marmurowymi blatami czytało na wietrze gazety z mundialowym nagłówkami. Grał zespół z lustrzankowymi gitarami – punkowcy w czarnych koszulkach ze swastykami wywijali siekierami w powietrzu. Potem w Barri Gotic Hindus z pytonem grał na sitar i łaziło pełno JAP-ów* z plecakami.

Facet z koszyczkiem na forsę malował na chodniku 5-metrowy krzyż widziany z góry, że żaden człowiek nie mógłby tego zobaczyć. Przerysowywał z pomiętej kartki albumowej Salvadora Dali i raz po raz oglądał się w lusterku; zobaczyłem, że robi Umęczonemu własną twarz – pomarańczowe i niebieskie kredki odkładały mu się smugami na bladym pysku, bo ocierał pot zaplamionymi rękami.

Na Ramblasie mała facetka wytrząsała kijem wodę deszczową z czerwono-złotej markizy nad wejściem z nawigacyjnymi lampami i z całą jasnością stwierdziłem, że w prawie pustej knajpie barman (wyglądający teraz jak kapitan lodołamacza) odkurza trójpokładowy żaglowiec. W pewnym momencie obrazki z Mundialem w tv poleciały szybciej. „Stoi koło mnie zakochana dziewczyna” – powiedział Dobrowit przez telefon i zaraz usłyszałem jej głos lekko zachrypnięty. Błyski papierosów przypalanych na stadionie rosły na ekranie i na boisku przeciwnika aż podskoczyli z radości, bo jakiś Maradona Północy znowu wbił samobója.

*Jewish American Princess

 TEL AWIW, 1990



Reklama

Reklama

Treści chronione