DUCH WIELKIEGO PTAKA – opowiadanie Renaty Jabłońskiej
Gdy wróciliśmy po wojnie do Łodzi nie mieliśmy nic – ani pieniędzy, ani żadnego dobytku, ani mieszkania. (Nasze przedwojenne mieszkanie już ktoś zajął.) Ojciec był znanym fachowcem i szybko dostał pracę, a jego szefowie znaleźli dla nas jeden pokój, bez kuchni i bez wygód. Mama też zaczęła pracować, a ja poszłam do szkoły.
Rodzice wracali późno, zmęczeni. Ja po szkole spędzałam czas z koleżankami. I tak nadeszły moje pierwsze powojenne wakacje. W lipcu pojechałam na kolonie. Ale w sierpniu nie wiadomo było co będę robić. Parę miesięcy wcześniej rodzice odnaleźli krewnych – córkę kuzyna ojca, która już po wojnie wyszła za mąż i właśnie urodziła synka. Mieszkała w małym miasteczku koło Włocławka. No i moi rodzice postanowili, w porozumieniu z nią, że tam spędzę cały sierpień, na świeżym powietrzu. Nie miałam wyboru. Koleżanki porozjeżdżały się, niektóre miały dziadków czy ciotki i wujów w innych miastach lub na wsi, inne były z rodzicami na wczasach.
Mietek, mąż kuzynki czekał na mnie na stacji we Włocławku. (Widzieliśmy swoje fotografie i rozpoznaliśmy się bez trudu.) Wydał mi się bardzo sympatyczny. Czekała na nas bryczka, co bardzo mi się spodobało. Zbyt szybko jak na moje oczekiwania dojechaliśmy na miejsce. Mieszkali w drewnianym domu z pięterkiem i szopą na podwórzu, po którym kręciły się kury. To mi się też podobało.
Kuzynka, Bira, też była sympatyczna. Niemowlę ciągle się wydzierało. Wszyscy koło niego skakali, a najbardziej Helka, siostra Mietka, która przyjechała dzień przede mną i miała zostać cały miesiąc. Była to niemłoda i niezbyt ładna kobieta, która w getcie straciła męża i córkę. Przeżyła obóz i odnalazła brata. Miałam wrażenie, że nie lubi Biry. Ciągle coś jej przygadywała – że nie tak się gotuje rosół, nie tak ustawia talerze… Mnie też chyba nie darzyła sympatią. Mietek pracował cały dzień, Bira była zajęta dzieckiem i domem, choć Helka niby jej pomagała. Nudziłam się okropnie. Jedyną rozrywką było przyglądanie się ludziom na uliczkach miasteczka, gdy szłyśmy z niemowlakiem na spacer. Z Birką nawet lubiłam chodzić, ale częściej spacerowała z wózkiem Helka. Więc wolałam czytać Coopera, którego zabrałam z domu. Ale potem już nie miałam co robić. Spałam na poddaszu, w małym, pachnącym drewnem pokoiku. Zauważyłam, że kilkadziesiąt metrów za domem zaczynają się pola i widać chłopską zagrodę. Wybrałam się na spacer w tamtą stronę.
Z lewa, na łące niewidocznej z mojego okna, 11-letni może chłopiec pilnował pasącej się krowy. Powoli zbliżyłam się do niego. Siedział na kamieniu i podrzucał i łapał dwa niewielkie okrągłe prawie kamyki. Bardzo zgrabnie to robił. Zagapiłam się.
-
Ty czyja jesteś? – spytał nagle.
Wyciągnęłam rękę w stronę domu kuzyna. Przyglądał mi się.
-
To jesteś Zydóweczka, nie?
Miałam już 12 lat i sporo rozumiałam.
-
Jestem Zydówką – powiedziałam – Nie Zydóweczką.
Zdziwił się bardzo.
-
A bo co? – spytał.
-
Bo ty jesteś Polakiem, a nie Polaczkiem – odpowiedziałam.
Zagapił się, a potem zaczął się śmiać. Ja też się śmiałam. No i od tej pory spędzałam codziennie przynajmniej ze trzy godziny z Władkiem i jego krową.
„Przyjaciela sobie znalazła…” – kpiła Helka. „Przynajmniej pobiega na świeżym powietrzu” – powiedziała Bira.
Władek nauczył mnie podrzucać i łapać dwa kamyki naraz. Powiedział mi, że ma dwie dorosłe siostry i młodszego, chorowitego brata. Więc tylko on może pilnować krowy. Nie mógł się nadziwić, że nie mam rodzeństwa.
-
Tobie to dobrze…Co ojciec zarobi to dla ciebie, nie?
Jak go pytałam o szkołę, odpowiadał niechętnie. Nie lubił swojej nauczycielki. Miał dobrego kolegę w klasie, z innej wsi. Spytałam go czy lubi czytać. Znał tylko opowiastki ze szkolnej czytanki. Zaczęłam mu więc streszczać książki, które czytałam. Strasznie był przejęty, zwłaszcza kiedy chodziło o przygody z Indianami. W końcu zaczęłam wymyślać różne opowieści, bardzo dramatyczne.
Któregoś dnia przywitał mnie złą miną.
-
Ty…Nagadasz mi takich różnych kłamstw, a siostra mówi, że nieprawda! Nie ma takich naprawdę!
Nie wiedziałam co powiedzieć.
-
Czasem są… – bąknęłam.
Machnął ręką.
– E tam… W głowie mi tylko mącisz. Siostra mówi, że jak powie ojcu o tobie, to mi przyłoi.
Zupełnie nie mogłam zrozumieć za co.
-
Bije cię? Często?
Spojrzał na mnie kpiąco.
-
A bo co?
Tego dnia nic nie opowiadałam. Przyglądałam się spokojnie skubiącej trawę krowie. Następnego dnia Mietek zabrał mnie na targ do Włocławka. Cieszyłam się i nie myślałam o Władku.
Jak znów przyszłam na łąkę przywitał mnie niechętnie.
-
Władek, nie chcesz żebym przychodziła, to powiedz…
Spojrzał na mnie. Zobaczyłam, że ma siniaka na policzku.
-
Upadłeś?
Zaczął się śmiać.
-
Tato mi przyłoił.
Zawstydziłam się swojej niedomyślności. Władek bawił się kijem.
-
Ty, Gienia, a przysięgasz, że to o Indianach, to prawda?
Zastanawiałam się co powiedzieć.
-
Indianie byli kiedyś takimi wolnymi wojownikami. Teraz żyją inaczej… A te przygody może były takie naprawdą, a może pisarz je wymyślił.
Zerwał się na nogi.
-
Wymyślił?! To ty mi bajki opowiadasz!
Wyglądał jakby mnie chciał uderzyć.
-
A co, bajek nie wolno opowiadać? Bajki to też trochę prawda! – broniłam się. Usiadł na swoim kamieniu.
-
Jak człowiek ma bajki w głowie, to sobie nie poradzi…
Niezupełnie rozumiałam, co ma na myśli.
-
Dlaczego? Jak mi jest smutno albo nudno, to bajki i inne opowiadania pomagają mi… – powiedziałam. I nagle coś mnie napadło, nie mogłam się powstrzymać.
-
Wiesz, Władek, ja znam takiego… takiego ducha… Ty wierzysz w duchy?
Władek spojrzał na mnie z ożywieniem.
-
W duchy wszyscy wierzą…
Usiadłam na sąsiednim kamieniu.
-
Ja mam swojego ducha. I on mi zawsze pomaga.To Duch Wielkiego Ptaka… Władek patrzył z niedowierzaniem.
-
Duch ptaka?! Znów coś zmyślasz! Są duchy umarłych ludzi. Nie ptaków.
Zezłościł mnie.
-
A właśnie, że są też duchy zwierząt! I ja ci mówię, że mam swojego Ducha Wielkiego Ptaka!
Patrzył na mnie kpiąco.
-
A bardzo duży jest ten ptak?
Uniosłam dumnie głowę.
-
Ogromny! Jak krowa.
Wybuchnął śmiechem.
-
Znaczy, że większy od orła? Od boćka? Też wymyślasz.
Udałam obrażoną i nic więcej nie powiedziałam. Następnego dnia przyszłam jakby nigdy nic. Władek spoglądał na mnie ukradkiem i milczał. Ale nie wytrzymał długo. – No, czytałaś jeszcze książki o tych Indianach?
Kiwnęłam głową.
-
To możesz o nich opowiadać. Tylko mi nie gadaj o duchach ptaków!
Miałam ochotę ukarać go i milczeć, ale nudziłam się, no i bardzo lubiłam opowiadać. Wiedziałam, że nazajutrz rano mam jechać z Birą do Włocławka, na zakupy bielizny i naczyń. Ale nic Władkowi nie powiedziałam. Rano przyszłam na łąkę jakby nigdy nic. Władek spojrzał na mnie ze złością.
-
Wczoraj zabrali mnie do miasta – pwiedziałam ugodowo.
Jeszcze przez pewien czas milczał, potem pobiegł odciągnąć krowę od pola sąsiada. Jak wrócił kazał mi się odwrócić. Po chwili stanął przede mną. Miał na głowie pióropusz… Tak jak indiański wódz Rączy Jeleń, o którym mu przedwczoraj opowiadałam. Najdłuższe pióro było ufarbowane na fioletowo. Zaklaskałam.
-
Czym ufarbowałeś pióro?
Podskakiwał, zadowolony.
-
Matka mi taki proszek dała.
Goniliśmy się i wydzierali sobie pióropusz. Tego dnia było wyjątkowo zimno i wietrznie, ale my byliśmy rozgrzani bieganiem.
Jednak przeziębiłam się. Ochrypłam, bolało mnie gardło, miałam ponad 39 stopni gorączki. Mietek i Bira strasznie się zlękli. Helka powiedziała: „Pewnie, jak się włóczy po polach i lata za krową…” Wieczorem gorączka jeszcze wzrosła o kilka kresek, mimo, że Bira dawała mi jakieś tabletki i poiła ciepłym mlekiem z miodem. Rano też nie było lepiej i Mietek powiedział, że zawoła lekarza. W południe przyjechał bryczką starszy pan, zbadał mnie i jak zobaczył moje migdały, to aż gwizdnął. „Spróbujemy panienkę wyleczyć, ale jak pojutrze się nie poprawi, to trzeba będzie zawieźć ją do szpitala” – powiedział już za drzwiami pokoju, ale usłyszałam i zlękłam się. Jak Bira wróciła, poprosiłam: „Nie pisz do rodziców, dobrze? Ja prędko wyzdrowieję, zobaczysz!” Bira zajmowała się mną jak matka, a Helka była z niemowlakiem, żeby się ode mnie nie zaraził. Po dwóch dniach gorączka zaczęła spadać. Byłam słaba jak mucha. Ciągle spałam.
Czwarty dzień choroby był już trochę lżejszy, zaczęłam nawet chętniej jeść. Po obiedzie siedziałm w łóżku i gapiłam się w okno zastanawiając się czy Bira napisała rodzicom o mojej chorobie czy nie. Został już tylko tydzień do powrotu do domu.
Nagle coś wielkiego pojawiło się tuż za oknem. Kiwało się i drżało. Przyjrzałam się, bardziej zdziwiona niż zalękniona, i zobaczyłam papierowe ptaszydło, które poruszało wyciętymi z gazety skrzydłami, przytwierdzonymi do drutów. Wstałam i podeszłam do okna. Na dole stał Władek i kołysał długim kijem, do którego ptak był przytwierdzony. Jak mnie zobaczył, rozdziawił gębę w szerokim uśmiechu i położył palec na ustach nakazując mi milczenie. Pomachałam mu ręką i uśmiechałam się radośnie. Nagle spojrzał w bok, a ja za nim. Z szopy wychodziła Bira z naręczem drewna. Nie zauważyła Władka, który oparł kij o ramię i zaczął szybko uciekać. Ptak powiewał za nim na tym długim kiju machając niezdarnie skrzydłami, jak na pożegnanie.
Tel Awiw 2004