GRUPY NA WOLNYM POWIETRZU (fragment)
TELAWIW OnLine: Dziś kolejna rocznica marca-68, który chyba był jednym z początków końca komuny w Polsce i zarazem ostatnim pogromem na Żydach w Europie. Opisałem m.in. te akcje w powieści pt. “Grupy na wolnym powietrzu” – wydanej w Wawie w 1995 i wznowionej w 1998. Język powieści celowo szorstki, zdyszany i stylizowany na potoczny. Tu fragmencik istotny…
@
W karnawale ’68 udawaliśmy sami przed sobą, że kompletnie nic się nie dzieje w Warszawie. Na Uniwerku pojawiły się ulotki „Żydy do Palestyny” i w murach tej uczelni kiedyś przed II wojną było getto ławkowe, i jakbyś z lekka nie wiedział, o co chodzi. Mieliśmy po 20 lat z górą i zdawało nam się już dawno, że wyrośliśmy ze wszystkich uniwersytetów, bo już byłeś jakby z tego rocznika, że z komuchami nie miałeś co gadać.
„Wieczorami strzelaliśmy grzany browar z korzeniami w kiosku pod Cedetem (późniejszy „Smyk”) i baba w waciaku na białym fartuchu rozlewała w kufle z parującego czajnika. Pamiętam, jak zziębnięty kierowca pogotowia nie dopił piweczka i włączył syrenę, bo dostał wezwanie pod pomnik Mickiewicza, gdzie jacyś studenci demonstrowali przeciw zdjęciu „Dziadów”.
Na dole w „Delikatesach” Cedetu parzyli kawę „Trzy palmy” – śliska podłoga z błotem i trocinami – w rzędach telewizorów na piętrze wodowali okręt: matka chrzestna w woalce nie mogła trafić szampanem w burtę i wiatr wschodni zniósł z powrotem kry do portu. Termometry wskazywały zero stopni, ale byly silne wiatry wschodnie pod chmurami, więc było jakby zimniej.
Więc wartało rozejrzeć się lepiej po tym kanale zapyziałych osiedli WSM lat 60. – gdzie „uśmiechnij się do sklepowej”, żeby dała serdelowej spod lady, było jak uśmiech do rachunku, z kurwą zamiast przecinka i wiejskie baby-cielęciary biegały po zaszczanych klatkach schodowych, z krwawą dupą krowy na ramieniu albo z końskimi gnatami w słomianych koszach.
Pod Zbowidem na tle plansz z trupami w pasiakach koncertowała „Orkiestra z Chmielnej” – facet w oprychówie ryczał przepitym basem „biały gołąbek skrzydlaty”, zbierając drobne na mandolinę z zerwanymi strunami. Na Nowym Świecie skulony człowieczek w góralskim kapeluszu sprzedawał zmarznięte oscypki w bramie koło komisu z kolejką elektryczną Colorado-Express.
Pamiętam, jak chodziliśmy z mordami do naszych starych, że dali się zjelenizować z tym pięknym ustrojem i sporo czasu minęło, zanim odkrywałeś, że mają wypalony towar na składzie. Tylko że naprawdę gdzieś do tego momentu byłem takim jednym, co nie miał czasu na politykę i odpuszczałem sobie rozmówki z komuchami, choć sam jeszcze tego nie wiedziałem.
Więc pamiętam – jakbyś w lekko oświetlonym słońcem powietrzu patrzył na niedaleki krajobraz – w jasny i mroźny dzien wychodzicie z roześmianymi dziewczynami z bramy uniwerku na zaśnieżone Krakowskie Przedmieście; w rozpiętych furmańskich kożuchach z postawionymi kołnierzami idziecie do „Flisa” na Świętokrzyskiej z papierową karuzelą nad bufetem.
Ósmego marca pod oszronionym pomnikiem Kopernika zobaczyłem nagle tłum studentów w uniwersyteckich białych czapkach z daszkami, których nigdy przedtem nie nosili. Skandowali w stronę kordonu milicyjnego „Gestapo, Gestapo” – i to nawet nie było takie złe, choć nie było jeszcze nigdzie wywróconego radiowozu. Mendy w strojach jak kosmici zastawiali jezdnię i zobaczylem „lubliny” z migającymi światłami na szoferkach.
Golędzinowiec w hełmie z podniesioną przyłbicą wrzeszczał w megafon, żeby się rozejść i zlikwidować zgromadzenie, ale chyba dostał kamieniem, bo zajechały nowe „lubliny” z opuszczonymi klapami i niebieskimi obrotowymi lampami na kabinach. Więc to była piękna zadyma z fajnymi hasłami, choć jeszcze nie wiedziałem, że chyba dużo ostrzejsza od nas samych.
Ale nie zadawałem wtedy żadnych pytań na inteligencję i od tyłu podali, żeby zewrzeć szeregi, i zaczęliśmy śpiewać „Jeszcze Polska” – gdy oni ruszyli na nas z pałami i zaczęli strzelać granatami z gazem łzawiącym. Stałem gdzieś z przodu i chłopaki w lenonkach, nie tracąc rozbawienia, wyrywali krzywą płytę z chodnika i przez chwilę nie wiedzieliśmy gdzie się kryć.
Słońce wyszło na moment i zobaczyłem rozświetlony krzyż nad kościołem, gdzie przechowywali serce Chopina. Pałowali ludzi pośrodku jezdni i obrzucaliśmy ich kamieniami – nagle usłyszałem krzyk dziewczyn, które miały twarze jak mężczyźni. Nawialiśmy do bramy na Krakowskim 1, gdzie kiedyś mieszkał Rakoczy i tamci przyblokowali przejścia, ale znaliśmy tam wszystko, bo chodziliśmy kiedyś w okolicy do różnych szkółek.
Kierownik jakiegoś sklepu, z czerwonym ołówkiem za uchem, otworzył nam drzwi na zaplecze. Pamiętam, że potem na Oboźnej przedarliśmy się na uniwerek bocznym wejściem i szturmem wtargnęli ormowcy z pałami w rękawach, i byliśmy tak wściekli, że wykopaliśmy ich szybciej niż wchodzili.
Więc byliśmy tak wściekli, że nikt się nikogo nie pytał i wyrabiałeś sobie gardło z kolegami studentami – wyjąc różne piękne hasełka z “pieśniami rewolucyjnymi”. Pamiętam, jak pierwszy raz w życiu pomyślałem, że można by zmienić coś na lepsze w tych stronach, choć nie myślałem tego za pomocą słów i najwięcej mnie wkurwiali ci ormowcy z pałami w rękawach.
Wię czułem się całkiem niezgorzej z tym wszystkim, choć w domu starzy powtarzali mi wciąż, żebym się do niczego nie mieszał i na drugi dzień tzw. prasa centralna eksponowała: żydowskie pochodze nie „prowodyrów rozruchów studenckich na warszawskiej Alma Mater”. Robili Żydom coraz lepszą prasę i gadające łby w tv straszyły pogromami, że łeb ci pękał z nerwów od tej zabawy.
Niespodziewanie studenckie protesty rozszerzyły się na całą Polskę i co otwierałeś telewizor, to pieprzyli o „rewizjonistycznych zapędach i syjonistycznej V kolumnie”. Na uniwerku leciał śnieg z drobno dartych gadzinówek i z kolegami studentami wyliśmy „prasa kłamie”, i mendziarze z psami i ormowcami wdzierali się na teren uczelni, bo w międzyczasie rozpoczął się strajk okupacyjny.
Tysiące ludzi koczowało wszędzie z kocami i gitarami i pamiętam, jak którejs nocy na dziedzińcu oświetlonym pochodniami z gazet graliśmy w nogę zdobycznym hełmem Golędzinowca. Więc to był start do jakiegoś wolnego i szczęśliwego myślenia – pęd pójścia naprzód jak w Czechosłowacji – fantastycznie wolna i szczęśliwa sytuacja, że momentami wiedziałeś o co chodzi i coś takiego wisiało w powietrzu, że chciało się wyć z radości.
Tylko że nasza „formacja umysłowa”, co dzięki kulturze pop komunę obchodziła zawsze z daleka – nie mogła jeszcze wtedy wiedzieć, że to wszystko zaczyna się walić z hukiem i odrzutem końca epoki; to było coś, czego nikt na świecie nie przewidział, tak samo jak nikt nie mógł wiedzieć, że od tego huku wiele jeszcze pójdzie szyb i odprysków rykoszetowych.
Więc wtedy na Krakowskim furgonetki z zakładów pracy dowoziły nam suchy prowiant, choć załogi robotnicze nie wyszły na ulice i tylko studenci Pragi Czeskiej ogłaszali przekazy solidarnościowe. Wciągaliśmy oprowiantowanie przez okna od ulicy i żarcia mieliśmy po kolana – pamiętam konwie ze zbożową kawą lub wystygłą zupą, które sterczały między paczkami żywnościowymi na podłodze i wyglądały jak foki o świcie w strefie wiecznych lodów.
Pamiętam, jak do białego dnia pisaliśmy przy ślepych latarkach „rezolucję praw człowieka” na spiętych agrafkami prześcieradłach i całą noc saperzy wysadzali krę na Wisle, i biły dzwony kościelne na mieście, i potem rano tysiące rąk wyciagnęło się do tej plachty ociekającej plakatówką, gdy szliśmy wywiesić ją od ulicy na tym balkonie z kariatydami, gdzie była biblioteka.
Pamietam, jak znany z klubów studenckich ubol „Barnaba” wywalił przez okno na Polonistyce jedyną maszynę do pisania… – pączki przysyłane przez Bliklego w większych ilościach i nocne wachty przy bramie głównej Uniwersytetu, i kurwy z Bristolu przerzucające przez bramę czekoladki w sreberkach z wedlowskich bombonierk.
Tylko, że potem w ostatnią noc przyjechał jakiś prokurator z teczką ze świńskiej skóry i porządkowi na bramie dali znać, że chce z nami gadać, i skurwiel powiedział, że jak w pół godziny nie zwolnimy terenu uczelni, wejdą do akcji specjalne oddziały milicji i wszystkich naszych starych wywalą z roboty bez wypowiedzenia. Więc to był na razie koniec pewnej sprawy, bo na innych uczelniach też się rozchodzili; pamiętam, że wychodząc stamtąd nie miałem poczucia klęski.
Na ulicy czekały przegubowce MZK, które miały nas porozwozić po różnych dzielnicach i wychodząc przez bramę, trzymaliśmy się pod ręce, i usłyszeliśmy przeciągły szum ruszających lodów. Pijane kwiaciarki rozdawały dziewczynom bukieciki żółtych pierwiosnków i potem puste taryfy jechały do końca za autobusami, żeby zobaczyć, dokąd nas wiozą.
@