TelAwiw Online

Niezależny portal newsowy & komentarze, Izrael, Arabowie, Świat.

W kategorii: | marzec 23, 2017 | 7:24

ROZMOWA Z ANDRZEJEM MLECZKO

Rozmowa przeprowadzona w Krakowie do książki pt. Dawka Polin (Właśnie Polska) wydanej w 2009 wyłącznie w wersji hebrajskojęzycznej w Izraelu. Jest to reportażowy przewodnik obejmujący Kraków, Warszawę, Łódź i Gdańsk – tworzący platformę do rozmów z 20 znakomitymi ludźmi m.in. o tym, jak polska kultura przeszła przez czasy komuny.

Jak to się stało, że zacząłeś rysować, że zająłeś się rysunkiem satyrycznym? Studiowałeś przecież architekturę.

To strasznie trudno określić. Zacząłem trzymać ołówek w ręce prak tycznie od czwartego roku życia. Chodziłem i rysowałem. Mój ojciec był leśniczym, a ja miałem piękne dzieciństwo, ponieważ dookoła były lasy, stawy, zwierzęta, psy, koty itd. Chodziłem po tych moich – jak mi się wtedy wydawało – terenach i sobie wszystko rysowałem. Ludzie zawsze pytają, dlaczego? I odpowiedź brzmi, a cholera wie dlaczego. Po prostu taką odczuwałem potrzebę. Problem się zaczął, kiedy trzeba było iść na jakieś studia, ponieważ rodzice zasięgnęli języka i okazało się, że moje rysunki, jak powiedzieli profesorowie na ASP, są zbyt zmanierowane.

Nie bardzo wiedziałem o co im chodzi, ale zrozumiałem, że nie jestem tam mile widziany. I wtedy, pod wpływem matki – zdecydowałem się na architekturę, i do dzisiaj nie wiem, czy ta architektura była straconym czasem czy nie. Zrobiłem dyplom, ale go nie obroniłem, bo już wtedy zarobiłem pierwsze 50 złotych na rysunkach i doszedłem do wniosku, że z tego będę żył. Do dzisiaj podobno mój dyplom jest tam odkurzany, bo jeszcze go podobno nie wyrzucili.

A gdzie te rysunki zamieściłeś? Pamiętasz?

Takiego orgazmu jaki miałem, kiedy zobaczyłem swój pierwszy rysunek w gazecie, to już nigdy nie przeżyję. To było tak, że na pierwszym roku studiów, miałem wtedy z 18 lat, zacząłem wysyłać i przez dwa lata wysyłałem swoje rysunki do różnych redakcji i dostawałem odpowiedź „na druk jeszcze za wcześnie, dziękujemy”, albo w ogóle nie dostawałem żadnej odpowiedzi. I słusznie, ponieważ były to straszne bohomazy. Robiłem to w tajemnicy przed kolegami, żeby się nie ośmieszać, a mieszkałem w akademiku, w Krakowie na ulicy Bydgoskiej.  

Kiedy przychodziły te listy, szedłem do toalety, żeby je otwierać i zoba czyć znowu, że „na druk jeszcze za wcześnie”. I któregoś dnia,  nigdy tego nie zapomnę, dostałem nagle kopertę z pisma Student. To było takie pismo dosyć undergroundowe, jak na tamte czasy. To był chyba dwutygodnik – za komuny, pewne teatry, pewne pisma miały taki większy stopień wolności. I właśnie wokół tego pisma grupa kontestujących artystów i pisarzy się skupiła. Oczywiście naczelnym był partyjny politruk, który pilnował, żeby to się nie wymknęło spod kontroli.

Nie ukrywam, że kiedy wydrukowali mi pierwszy rysunek, który był wielkości znaczka pocztowego i miał zmieniony podpis, i w ogóle nie był podpisany moim nazwiskiem – wykupiłem pół nakładu. Szczęście moje nie miało granic i podjąłem decyzje, że to jest kierunek, w którym idę. Następnym przełomem – bo w dalszym ciągu wysyłałem rysunki z upo rem maniaka do innych pism – był list, który dostałem od Adama Krecz mara (mam go do dziś, taki pożółkły). To był syn tego słynnego aktora Jana Kreczmara, jeszcze przedwojennego. I Adam wprowadził mnie do tygodnika studenckiego itd, gdzie miał swoją rubrykę i zaproponował mi współpracę.

Żeby było śmieszniej, naczelnym itd był później Aleksander Kwaśniewski. Ale najwięcej zawdzięczam Jonaszowi Kofcie, który bardzo przyjaźnił się z Adamem; oni tworzyli taki tandem w kabarecie Egida i potem w radiowej Trójce. Wszystko to były jakieś enklawy w tamtych czasach. I Jonasz po prostu przekonał mnie, że powinienem pieprznąć tę architekturę i zająć się rysowaniem. Dziwię się temu, jak oglądam swoje rysunki sprzed lat – ale widocznie coś tam było, coś w nich dostrzegł.

Do dziś pamiętam, jak Jonasz mnie przekonywał. Powiedziałem mu, że jestem chłopak z dalekiej prowincji, że mam szanse być architektem miejskim, że mogę zrobić karierę. Jonasz na to mówi, „daj sobie spokój i trzymaj się rysunku. ” Był o parę lat starszy ode mnie i pamiętam, jak kiedyś wziął mnie do Spatifu w Warszawie – wtedy wielka sprawa.   Nagle widzę wkoło ludzi, których znam z telewizji, zacząłem pytać, czy ten tam to jest ten słynny aktor, a ten to ten słynny pisarz. A Jonasz patrzy tylko na mnie i mówi – do dziś pamiętam – Andrzej, przestań się tym tak fascynować, my obaj jesteśmy o wiele zdolniejsi od nich wszystkich.

No i przekonał mnie, żebym zwrócił stypendium tzw. fundowane, no i uparłem się i do dzisiaj się morduję. Następnym człowiekiem, apropos twoich rodaków, – który dokonał przełomu w moim życiu, a z którym do dziś pozostajemy w przyjaźni, choć wtedy to był dla mnie wielki pan re daktor, był Krzysztof Toeplitz. Przez pięć lat był naczelnym  satyryczne go tygodnika Szpilki.

To już osiemdziesiąte lata czy koniec siedemdziesiątych?

Moje rysunki zaniósł Kreczmar do niego w połowie lat siedemdziesiątych i Toeplitz dokonał czegoś, co sprawiło, że moja skromna osoba stała się troszeczkę znana. Mianowicie dał mi cała ostatnia stronę na komiks. I tam co tydzień przez parę lat szły te komiksy, i to właściwie był moment – według mnie – kiedy naprawdę zaistniałem. Do dziś, kiedy widzę Krzysztofa Toeplitza mam taki lekki lęk, bo wtedy tak się panicznie bałem, że on na przykład zmieni zdanie i przestanie mi dawać tę ostatnią stronę. Potem była przerwa w stanie wojennym, kiedy  nie wypadało drukować, a potem powrót,  już normalnie.

Jakim cudem puszczali ci te rysunki, w których robileś sobie totalne jaja z komuny. Byli tam przecież jacyś bonzowie od kultury, którzy kontrolowali, także Toeplitza.

Etapy były takie – pierwszy to był oczywiście redaktor naczelny, druga to była cenzura, do której on to dawał, a trzeci był tzw. czynnik polityczny. Więc czynnik polityczny – jeżeli jakiś rysunek się nie podobał – dzwonił ten towarzysz do redaktora naczelnego, ale post factum, czyli rysunków nie zdejmowali. Głównie pilnowała cenzura, jako pierwsza tama. Miałem z nią ciągle do czynienia, szczególnie, kiedy w stanie wojennym założy łem galerię. Większość ludzi wyobrażała sobie tych cenzorów jako facetów z pistoletem, którzy krzyczą na artystę i mówią co ma rysować.

Być może tak było w latach pięćdziesiątych, natomiast w Polsce w latach siedemdziesiątych, kiedy ja zaczynałem, to z reguły były  przestraszone panienki po Polonistyce, które strasznie przepraszały, że muszą mi coś zdjąć. W końcu było tak, że ja im mówiłem, przestańcie mnie już prze praszać. Ale zawsze, moim szczęściem czy nieszczęściem było to, że nie miałem właściwie wrogów, co mnie dziwiło. Czerwoni puszczali oko – rozumiemy się, cenzura, itd. , ale wiecie, panie Andrzeju, jak to jest…

To taki swoisty oportunizm. Dlatego tak mnie denerwuje, że teraz się przedstawia ten kraj, jako facetów z karabinami, a to było zupełnie inaczej. Oczywiście, zdarzały sie też momenty nieprzyjemne, kiedy pew na granica takiego półuśmiechu bywała przekroczona. Jest rok chyba 1977 i przychodzi informacja, że trzy osoby mają być usunięte ze Szpilek – pierwsza to jest Toeplitz – za nadmiar realizmu, druga – i tu się zdziwisz – Jerzy Urban, i trzecia osoba to ja.  

Naczelnym zostaje bardzo partyjna postać, niejaki Witold Filler- mówiło się o nim  obersturmbann-Filler, który – co znowu zmiękcza całą sytuację – bierze mnie na wódkę i mówi: „Panie Andrzeju, towarzysze z KC kazali mi pana usunąć, ale odczekamy z roczek i ja się postaram, żeby pan mógł wrócić”. Dziękuję – powiedziałem – panie redaktorze i roczek przeczekałem, i wróciłem. Ludzie, którzy nie mieli z tym nigdy do czynienia, nie są w stanie zrozumieć tych mechanizmów, tej swoistej miękkości komunizmu w Polsce. To wszystko było jakieś  nieprecyzyj ne. Nie było tak, że tu wolni ludzie, a tam bezpieka z karabinami.

Może tak było w  innych demoludach, w Bułgarii i NRD, może tam cezura była dużo ostrzejsza, ale u nas to było mydło, po którym wszyscy się ślizgali. Nie wiadomo też było, gdzie właściwie jest to pójście za daleko, jeśli chodzi o zaprzyjaźnienie się z czerwonym, a w jakich gra nicach jest to dozwolone. Dla mnie zawsze było najważniejsze, że bym się nie wstydził tego obrazka, który zrobiłem. I żeby zarobić na życie.

Funkcjonowało takie określenie „najweselszy barak w obozie”. Dlaczego?

Dlatego, że ten but czerwonego w Polsce nie był za mocny. Ja do dzisiaj pamiętam – pierwszy czy drugi rok moich studiów – koniec Gomułki, idę do kina na coś, nie pamiętam na co, jest pełne kino. Podczas Kroniki Filmowej leci fragment przemówienia towarzysza Wiesława. Cała sala kinowa ryczy ze śmiechu. I nic się nie dzieje, nie wkracza żadna milicja. Po prostu ludzie płaczą ze śmiechu – z szefa niezwykle represyjnego w końcu systemu. Ale kiedyś zostałem pilnie wezwany do cenzury w Warszawie za nielegalne druki i to już było później w stanie wojennym.

Ale dlaczego potem w tym samym stanie wojennym dali mi pozwolenie na galerię? Przestałem drukować i trwał bojkot oficjalnych mediów.   Z czegoś trzeba żyć. Można było oczywiście wyjechać, ale rodzina, dziecko. I wymyśliłem sobie, że założę galerię w Krakowie. Znalazłem to miejsce, gdzie mam teraz galerię – leżały tam jakieś deski, stary magazyn sklepowy czy coś w tym rodzaju. Złożyłem podanie, święcie przekonany, że nic z tego nie wyjdzie, a tu nagle „myk”.

Oczywiście to był taki sposób, żeby tym ludziom tzw. niepokornym dawać szansę, żeby poszli w jakiś minibiznes, albo nie utrudniać im wyjazdu, niech jadą.   Przecież ludzie z Solidarności  dostawali paszporty bez problemu, żeby tylko ich się pozbyć z Polski. A Mleczko czy ktoś tam inny niech się zajmie tą swoja galeryjką i żeby głowy nie zawracał i nie przeszkadzał nam w rządzeniu.

Ja mam wrażenie, jak oglądam Twoje rzeczy, że Ty czasem robisz rysunek do tekstu? Najpierw jest tekst, a potem rysunek?

Najpierw musi być pomysł literacki, co się dzieje. Później dopiero się zastanawiasz, jak sformułować ten pomysł, jak go doprecyzować. Cała sztuka polega na tym, żeby coś, co ktoś inny napisze w noweli czy w powieści – żeby to ścisnąć do jednego zdania, żeby to był taki jeden błysk. A potem jak to narysować, żeby podbić wartość literacką tego błysku. Kolejność musi być ewidentna: najpierw pomysł, sformułowanie tekstu, jeśli ten tekst jest, bo czasem go nie ma, a później rusunek.

Te typy, które rysujesz zmieniły się, najpierw w czasach komuny były raczej toporne, kwadratowe, a teraz wyszczuplały i mają jakby  wydłużone  „nosy”.

To jest to ewolucja, jak ze wszystkim, że się inaczej rysuje. Ty zwróciłeś uwagę na nosy, a ja widzę, że zupełnie inaczej rysuję budy, twarze, przestrzeń. Kiedyś rysowałem bardziej swobodnie. Ale zresztą nie mam tendencji do autoanalizy – zauważyłem, że cała moja skromna twórczość polega na tym, żeby wszystko robić jak najbardziej syntetycznie; żeby maksymalnie upraszczać, żeby to wszystko tak dusić – na przykład tekst ograniczać do do jednego zdania – dlatego przestałem robić komiksy.

Kiedyś robiłem kilka rysunków dziennie, a teraz potrafię jeden rysunek przerabiać po dwadzieścia razy i cały czas nie jestem zadowolony i cały czas go przerabiam, jeszcze później poprawiam go na komputerze, żeby był jak najbardziej czysty, symboliczny, pozbawiony rzeczy nieistotnych. To jest już na granicy lekkiej paranoi. To jest jakaś potrzeba perfekcyj ności. Myślałem, że im będę starszy, tym będę łatwiej,  szybciej, i luźniej to robił – a jest odwrotnie. Im jestem starszy tym bardziej się morduję z tym wszystkim; jedna kreska przeszkadza, to muszę skanować i usuwać.

 

Czy czasem wykorzystujesz teksty zasłyszane gdzieś na mieście?

Bardzo rzadko, prawie nigdy. Poza tym, żeby było zabawniej, jestem jednym z najmniej spostrzegawczych ludzi, jakich znam. Potrafię zginąć na Rynku Głównym w Krakowie. Jak idę na imprezę, to cały czas trzymam moją kobitę za rękę i zastanawiam się, kto to jest, przecież wiem, że to mój kolega, ale jak on ma na imię. Po prostu nie rozróżniam ludzi, nie rozróżniam miejsc, nie jeżdżę za granicę sam, bo natychmiast ginę gdziekolwiek.

Jeżeli potrafię zginąć na rynku krakowskim, to co dopiero w Nowym Jorku. Mnie samego to dziwi, że mam opinię faceta niezwykle spostrze gawczego w odnajdywaniu jakichś absurdów rzeczywistości, a jestem kompletnie niespostrzegawczy. To mnie samego dziwi, ale widocznie nie jest to warunek sine qua non. Artysta to jest taki facet, co najlepiej robi to co czuje. Wpływ otoczenia jest na pewno, ale to jest w sferze podświadomości i o wiele łatwiej to dostrzec komuś z zewnątrz.

Za komuny normalny człowiek nie mógł się podłączyć do tego oficjalnego nurtu. Żyło się niejako w opozycji –  jak to jest teraz?

Artysta w każdym systemie musi być trochę w opozycji. To jest kwestia natury- gdziekolwiek bym żył, w jakimkolwiek czasie bym żył, nigdy bym nie akceptował tego co jest. Mam immanentną potrzebę – jeżeli widzę fakt, człowieka, sytuację – żeby popatrzeć na to z nietypowej strony, żeby zajść go od tyłu. Powiedział`em, że jestem niespostrzegawczy, ale kiedy oglądam film, cały czas patrzę na to, co jest w drugim planie, czasem nie patrzę na głównego bohatera, tylko patrzę – „a co tam z tyłu się dzieje?”

Cały czas mnie interesuje to, na co ludzie nie zwracają uwagi- ta druga strona lustra, jak by powiedział Carrol. W pracy mi to pomaga, w życiu pewnie trochę przeszkadza, ponieważ jest o wiele przyjemniej mieć charakter afirmatywny i akceptować życie takie, jakie jest. A nie przypieprzać się do wszystkiego bez przerwy. Ale z drugiej strony, gdybym nie miał takiego podejścia do świata, to byłbym architektem miejskim. albo leśniczym.

Inna sprawa, że zaraz zginąłbym w lesie. Mam taką przypadłość, to chyba jakaś wada w mózgu, że świat mi się przekręca o sto 180 stopni, to jest dosłownie fizyczne – idę znaną mi doskonale ulicą i nagle się okazuje, że idę w kompletnie przeciwnym kierunku. Muszę na chwilę przystanąć i odwrócić sobie świat.

Za komuny Kraków był enklawą, gdzie  przechowało się nawet mieszczaństwo, bardzo w sumie ważne. Co się dzieje teraz?

Mój stosunek do Krakowa jest mocno ambiwalentny. Dlatego, że Kra ków, będąc prawie milionowym miastem jest zarazem małym miastecz kiem. Ja po Rynku chodzę jak po takim klepisku, jak u mnie na wsi, gdzie zamiast turystów chodzą kury. Skala tego jest małomiasteczkowa, a zarazem nie czujesz się, jak w małym miasteczku, ale jak w metropolii. I to jest ogromny plus. Drugim plusem Krakowa jest to, co w pewnym wieku dla człowieka jest niezwykle istotne, że tutaj czas płynie wolniej.

Tu nie ma czegoś takiego, żeby się spieszyć, wszystko dzieje się powolil, mucha brzęczy, artysta, poeta siedzi, czeka nie wiadomo na co. Doceniam to szczególnie teraz, kiedy mam już swoje lata. Nawet za komuny w latach 70. w ramach modernizacji wprowadzili coś takiego, jak bary szybkiej obsługi. W Krakowie, przychodził do takiego baru krakus i  siedział trzy godziny. Tutaj się to nie sprawdziło. Natomiast jest też jeden minus, dotyczący mentalności krakowskiej, która nie za bardzo mi pasuje.

Lubię miasta otwarte, takie, że wchodzisz i po tygodniu czujesz się u siebie, takim miastem jest Warszawa czy Gdańsk. Natomiast o Krako wie, ktoś powiedział, bardzo trafnie, że prawdziwym krakusem jest tylko ten, kogo dziadek miał kamienicę w Rynku. I to jest ten problem. Ja się poczułem Krakusem dopiero po 20 latach. I to jest coś czego w Krakowie nie lubię. Druga rzecz, której w Krakowie nie lubię, to jest takie jakby zadzieranie nosa. Facet wydał 20 lat temu tomik poezji, których nikt nie pamięta, a on cały czas siedzi na tym Rynku i czeka, żeby mu się kłaniali. To  takie nabzdyczenie, że tylko u nas jest ta kultura wysoka.

A prawdę powiedziawszy, te ostatnie lata nie są dla Krakowa latami dobrymi. Nagle okazało się, że bez Skrzyneckiego, bez Kantora, bez wielkich dyrektorów Teatru Starego, bez wielu artystów, ktorzy za chlebem wyjechali do Warszawy, nagle okazało się, że nie jest tak fajnie, jak bywało kiedyś.   Po upadku komuny tu się niewiele dzieje w kulturze. Wszystko ma swoje złe i dobre strony – dlatego żyję jedną nogą w Kra kowie, a drugą w Warszawie. Życie towarzyskie i interesy to Warszawa, natomiast praca, cisza, spokój i wizualne wartości kojące, to Kraków.



Reklama

Reklama

Treści chronione